piątek, 30 grudnia 2016

Goodbye 2016!

Kończy się grudzień, jutro ostatni dzień starego, 2016 roku. Rok pełen zmian, nowych doświadczeń, przeżyć. Jest wiele dobrych, pozytywnych chwil, jednak - jak to w życiu bywa - nie obyło się również bez rozczarowań i gorszych dni. 
Styczeń, zaczął się miło. Tydzień z moim mężczyzną pozwolił zapomnieć o tym, że nie będę już pracować w najfajniejszym miejscu do jakiego tylko mogłam trafić na wsi - w bibliotece. 
To również miesiąc mistrzostw Europy w piłce ręcznej. Dla nas nie do końca udane, jednak mimo wszystko grane z sercem, do ostatnich minut. I za to bardzo dziękujemy, nawet jeśli nie udało się zdobyć tytułu.
Później nadszedł cięższy okres, ponad trzy miesiące bez pracy i dopiero druga połowa kwietnia przyniosła przełom w tej kwestii. Praca ta do najciekawszych nie należała, powiedziałabym nawet, że nie wiem czy można robić coś jeszcze bardziej nudnego niż kopiowanie tabelek...jednak była, bez dojazdów, tracenia dodatkowego czasu i udało się odłożyć parę groszy. Nie wspominając o kolejnym miejscu, które będzie można dopisać w niezbyt jeszcze bogatym CV.
Maj przyniósł derby Tarnowa oraz kilka innych meczów, na których miałam okazję być. Pod koniec miesiąca zrobiło się nerwowo, Unia przegrała ostatnie spotkanie, jednak na urodziny dostałam chyba najlepszy prezent jaki tylko mogłam sobie w tamtej chwili wymarzyć - pozostanie w nowej, zreformowanej III lidze piłkarskiej.
Maj to też, niestety, pewna tragedia. Wypadek, długie dni oczekiwania na pozytywne wiadomości, dni, w których cały żużlowy świat wstrzymał oddech. Dobre wiadomości niestety nie nadeszły...
Początek czerwca i moje urodziny to również pewnego rodzaju piknik. Oficjalnie na dzień dziecka, ale w praktyce sami górnicy tam się spotykają, a dzieci można na palcach rąk policzyć. Posiedzieliśmy, nawet trochę potańczyliśmy. Malownicze miejsce, fajna atmosfera....

Przechodząc do czerwca nie mogę oczywiście zapomnieć o Euro 2016! Fenomenalne występy polskiej reprezentacji. mecze, przy których z pewnością nie tylko ja miałam łzy w oczach, karne, które przyprawiały ręce o drżenie. I zły dzień dla Kuby, który nawet mimo tego niestrzelonego karnego dalej jest bohaterem.
Lato było... no cóż. Z jednej strony szczęście, wielkie szczęście, jednak przeplatało się z bólem, łzami i pretensjami. Długo wierzyłam, że się wszystko ułoży, że wystarczy poczekać, pokombinować, spróbować... Jednak powoli, leniwie przyczłapał sierpień i serducho pękło. To, w co wierzyłam zniknęło, rozpłynęło się w jednej chwili, w kilku słowach, których nie spodziewałabym się za nic na świecie. A jednak padły. I rozpoczął się bardzo ciężki okres. Czas, w którym nie mogłam spać, mało jadłam, brałam aparat i szłam na długi czas na pola czy do lasu, ale nie miałam nawet ochoty go włączać żeby zrobić jakieś zdjęcia. Nie miałam siły na nic.
We wrześniu bawiłam się na Azoty Tone Festiwal w Tarnowie. Deszcz, burza nawet. Przemarznięcie do szpiku kości, ale było warto. LemOn, Wilki i nie tylko... powtórzyłabym!
Później, w październiku, dostaliśmy zaproszenie na ślub mojej kuzynki i było to nasze pierwsze oficjalne wyjście na imprezę do rodziny z mojej strony. Strasznie się bałam tych dwóch tygodni urlopu mojego mężczyzny, bo to był i dla mnie i dla niego ciężki czas. Wyszło...chyba dobrze. Na weselu bawiliśmy się świetnie, później były wspólne dni, chodzenie na grzyby i grzanie się przy kominie kiedy za oknem lało i wiało. Trochę się poukładało.
A szybko przyszła połowa listopada i przeprowadzka. Miało to wyglądać inaczej ale...informacje w związkach zawodowych rozchodzą się tak "szybko", że dowiedzieliśmy się o imprezie barbórkowej trzy dni wcześniej. Pojechałam, zaczęliśmy załatwiać sprawy mniej lub bardziej ważne...i tak już zostałam.
Minął listopad, przyszedł grudzień. Barbórka, nasza czwarta wspólna, kościół, impreza po mszy. Trzy dni później koncert - Grand Magus i Amon Amarth. Taki mój pierwszy. Owszem, bywałam już na większych koncertach, jednak ten był taki typowo rockowo-metalowy. Ostry, głośny. I na pewno nie ostatni!
A później... święta, Nasze pierwsze wspólne. Niestety nie mogliśmy być w tym dniu sami, choć chcieliśmy... I na takie wymarzone święta trzeba będzie czekać do przyszłego roku, bo na pewno się nigdzie nie wybierzemy. 
A teraz? Jest spokojnie. Ledwo zjedliśmy obiad, a mój pracuś zasnął. Wstawanie po 4 męczy, ale wolny weekend i Sylwester, więc sobie odpocznie. A później nieznane - nowa kopalnia, nowe obowiązki.
Taki był ten rok. Dobre chwile przeplatały się z tymi złymi i ciężko mi powiedzieć, których było więcej. 
Jaki będzie 2017?
Mam nadzieję, że pozytywów będzie o wiele więcej niż w tym. Nowe miejsce, nowy start... Ciekawa jestem, jak to wszystko się potoczy. 


Szczęśliwego Nowego Roku Kochani!

czwartek, 15 grudnia 2016

Raz lepiej, raz gorzej - grudniowe rozważania.

Grudzień... Co tu dużo mówić, miał być inny.
Zaczął się - zgodnie z moim życzeniem - bardzo pozytywnie i mam wielką nadzieję, że równie pozytywnie się zakończy mimo chwilowych, ale mocnych zawirowań, W końcu pomarzyć można, prawda? ;)
Początek miesiąca to nasza czwarta już wspólna Barbórka. Pierwszy raz w nowym kościele i jakoś szczególnie nim zachwycona nie jestem... Zdecydowanie wolę te stare, wiekowe świątynie niż nowoczesne wnętrza z XX czy XXI wieku. I niestety nie udało się trafić na orkiestrę - właściwie to poza dwójką z którą byłam nie widziałam żadnych górników w mundurach nie licząc tych ze sztandarami przy ołtarzu. Tak więc zabrzańska Barbórka zdecydowanie chowa się przed poprzednimi świętowanymi w Knurowie.
Później tradycyjnie już, barbórkowy wieczór u znajomych. W tym roku w nieco większym gronie niż zwykle i trochę z dziewczynami poszalałyśmy... Trochę aż za bardzo, ale na szczęście na drugi dzień było już zdecydowanie lepiej i ku mej wielkiej radości ominął mnie kac. 
Niestety tuż za rogiem czaiło się już paskudne choróbsko i dopadło mnie dokładnie wieczorem przed koncertem Amon Amarth i  Grand Magus w Krakowie. 
Udało nam się tuż przed wyjazdem dogadać z kierowcą i nie musieliśmy się tłuc busami z milionem przesiadek w środku nocy, za co będę dozgonnie wdzięczna siłom wyższym bo nie wiem jak bym wytrwała całonocną podróż z takim mega katarem, gorączką, kaszlem i bólem gardła. Jakby tego było mało to gdzieś w połowie głównego koncertu słabo mi się zrobiło i jakby nie słup koło którego staliśmy w klubie to mogło być nieciekawie... Jednak mimo tego wieczór był naprawdę udany i w miłym towarzystwie, jedyne czego żałuję to że nie byłam za bardzo w stanie ani krzyczeć ani skakać. :/
A później powrót do - niestety - szarej codzienności. Zawirowania kopalniane nie wpływają dobrze na nasze życie, ale nie można przecież wymagać, że będzie cicho i spokojnie, kiedy rząd robi takie cyrki i planuje zamknąć jedną z lepszych kopalni w okolicy bo ktoś tam sobie popierniczył papierki i podaje do wiadomości zupełnie inne dane o zadłużeniach, wydobyciu i sprzedaży węgla. Oczywiście dane nieprawdziwe na niekorzyść kopani, no bo jak mogłoby być inaczej?
I oczywiście wszystko wina PO i Unii Europejskiej...
Standardy opieki okołoporodowej to też wina PO i Unii, że trzeba je zmieniać? Kasować? No kurcze... Przecież to profesor Religa i rząd PiS nad nimi pracował, więc o co teraz, do cholery, chodzi?!
Kiedyś, dawno temu, obiecałam sobie, że polityki na tym blogu nie będzie, bo klawiatury szkoda, ale to co się teraz dzieje to jakaś kpina z narodu jest. A ludzie dalej ślepo w to wierzą i sondaże utrzymują się mniej więcej na podobnym poziomie, albo nie wiem gdzie oni te badania robią skoro każdy dookoła psioczy na coraz gorszą sytuację a poparcie i tak jest. Uciekać stąd trzeba czy jak...?
Albo na ulice. Wszyscy. Górnicy, nauczyciele, rolnicy (bo też od stycznia wprowadzają im jakieś idiotyczne przepisy dotyczące hodowli zwierząt), kobiety, którym odbiera się podstawowe prawa.


Ah, no i oczywiście jak to ja, post kilka dni pisałam, więc muszę na koniec dodać, że jest już lepiej, mój mężczyzna złożył podanie na inną kopalnię i jest bardzo duża szansa, że się tam dostanie, blisko od domu, dobry dojazd, więc wszystko się układa, przynajmniej u nas...bo w kraju jak widać... I na próżno czekać na jakieś wiadomości na ten temat w publicznej propagandzie. ;)

sobota, 3 grudnia 2016

Halo halo! Nadajemy LBA! :D

Beng beng, mamy pierwszy śląski post! Internetu dalej nie ma, ciągniemy na mobilnym z telefonu, ale za to jest laptop, pełna klawiatura, więc można się porządnie rozpisać i nie irytować, że podpowiedzi na tablecie znów wypisują głupoty, przez jedną literówkę zamieniają słowa i nie wiadomo o co w zdaniu chodzi.
Ogólnie mówiąc to u mnie cisza, spokój... Łażę sobie trochę po mieście, gotuję, sprzątam... Ogarniam, żeby zaczęło to wyglądać jak mieszkanie, a nie jeden wielki plac budowy. :P
A w międzyczasie złapałam chwilę, żeby odpowiedzieć na pytania, które przyleciały do mnie z bloga Myśli Nieskrywane

1. Co Cię przyciągnęło na złą ;) drogę blogosfery?
Chyba dużo się z prawdą nie minę, jeśli napiszę, że wkurzające, spamerskie komentarze. Pierwszy w mojej "internetowej karierze" był fotoblog w nieistniejącym już serwisie. Wstawiałam zdjęcia, z każdym kolejnym wpisem dodawałam więcej tekstu, aż obrazek stał się tylko dodatkiem do treści pisanej, a nie odwrotnie - jak na początku. Niestety w takich miejscach mało kto patrzy na więcej niż zdjęcia, dlatego w komentarzach nie pojawiało się więcej niż "ładne zdjęcie, zapraszam do mnie". Nie czarujmy się, nikt tam nawet moich wypocin nie czytał, dlatego po jakimś czasie założyłam pierwszego bloga, gdzie tylko pisałam. I blogowanie w takiej formie podoba mi się najbardziej.

2. Marzenia twarde, marzenia miękkie, marzenia al-dente. Najskrytszymi nikt nie chce się dzielić - to może jakie masz mniejsze, albo większe, bieżące marzenie?
Pierwsze co mi przyszło do głowy jest takie przyziemne - znalezienie fajnej pracy w nowym miejscu. Takiej, która by mnie cieszyła, do której nie musiałabym się zmuszać, bo przecież potrzebujemy kasy. 

3. Boże Narodzenie śnieżne po pas czy... bure i mokre?
Śnieżne, zdecydowanie! W czwartek tu było tak pięknie biało, gruba, śnieżna kołderka... Coś pięknego! Miałam nadzieję, że śnieg poleży dłużej, ale już dziś tylko resztki. Czekam na więcej zimy w tym roku, prawdziwej zimy!

4. Na randce grać pozory czy być sobą?
Być sobą. Jeśli coś ma być, to będzie, a jeśli nie, to nie ma sensu się rozczarowywać po kilku spotkaniach, że coś tam nie pasuje, coś jest inne, niż na początku. A udawać całe życie... bez sensu.

5. Twój sposób na stres?
Kiedyś bym napisała, że spacer z aparatem, ale od kiedy tu jestem nie robiłam jeszcze wcaaaale zdjęć. :/ Czas najwyższy nadrobić! Szydełkowanie też jest ok, jak zaczynam się skupiać i liczyć te oczka, słupki, pikotki, to muszę być spokojna żeby się nie pomylić, bo nie wyjdzie równo.

6. Sposób na jesienną chandrę oprócz picia? ;)
Fajna książka, ciepły kocyk, kakao albo herbata, świeczki zapachowe. Lubię jesień. ;)

7. Obecnie promuje się sporty ekstremalne do tego stopnia, że jeśli ich nie uprawiasz to nie istniejesz. Naprawdę każdy musi "zaistnieć", by uznać, że żyje?
Zawsze uważałam robienie czegoś pod publikę za idiotyczne. Jeśli ktoś nie lubi tego typu sportów, to po co się w to bawić, ryzykować zdrowie nie czując się na siłach?

8. Twoja znienawidzona piosenka to...?
Od tegorocznych dożynek mam tej nuty powyżej uszu. Był "zespół", który non stop grał tę piosenkę, bo córka jednego z nich ma na imię Aleksandra i była na sali. :/
Raczej nie mam więcej znienawidzonych, bo po prostu jak nie lubię to klikam dalej i po problemie. :P

9. Czy wydarzyło się w Twoim życiu coś, co dla większości jest nieistotne a Tobie sprawiło ogromną radość?
Był taki mały konkurs... Nie wygrałam go co prawda, ale dostałam nagrodę książkową jako jedna z 30 osób wyróżnionych. Dla mnie to było super, a nikt by się pewnie tym nie przejął, jeszcze by pewnie marudzili pod nosem, że pisanie to strata czasu.

10. Postęp technologiczny strasznie gna. A Ty powiedziałeś/aś sobie kiedyś "dość" wiedząc, że więcej Ci nie potrzeba?
Mimo, że do średniej poszłam na informatykę i wciąż myślę o kierunku studiów z tym związanym to nie mam jakiegoś takiego parcia na kupowanie nowości. Laptopa kupiłam rok temu, faktycznie trochę wydałam, ale z myślą o kursach graficznych, ogólnie grafice, więc musiała być dobra karta. Telefon mam co prawda dotykowy, ale używany, za cenę dwucyfrową. Tablet mamy, ale tylko dlatego, że Narzeczony dostał go od operatora, a odkąd mieszkamy razem zdarza mi się go używać. Do tego w przyszłości drukarka, też z wyższej półki, żebym sobie mogła zdjęcia na foto papierze drukować... I to w zasadzie tyle, więcej mi do szczęścia potrzebne nie jest. 

11. Donald Trump przekazuje Ci cały swój majątek. Co z nim robisz? Pomnażasz, sprzedajesz, rozdajesz wszystko...?
Najpierw kredyt spłacę, wyremontuję sobie kuchnię marzeń. Później pojadę na wycieczkę do Norwegii, na Islandię, zabronię Narzeczonemu pod ziemię zjeżdżać i nie będzie się mógł już więcej brakiem kasy wykręcać. Część na lokaty, żeby nasze dzieciaki nie musiały się zastanawiać czy praca, czy jednak dadzą radę na studia, a resztę na różnego rodzaju fundacje - w końcu jest tyyylu potrzebujących, zwłaszcza dzieci. :(


Za nominację serdecznie dziękuję i... nie nominuję nikogo, bo to już taka mała tradycja u mnie, a poza tym muszę jeszcze ogarnąć parę rzeczy na jutrzejszą Barbórkę.
Trzymajcie się ciepło! :)

sobota, 26 listopada 2016

Grudzień już za rogiem.

Znów zginęłam, przepadłam, odcięłam się od Internetu i blogowania, choć tym razem nie z własnej woli. Czasu miałam ostatnio pod dostatkiem, więc mogłam go wykorzystać i stworzyć tutaj coś kreatywnego... niestety nie mamy na Śląsku jeszcze Internetu ani laptopa, a z telefonu bardzo ciężko mi się pisze na blogu mimo pobrania aplikacji. 
Coraz częściej myślę nad zmianą telefonu, bo choć bardzo lubię moją Nokię to sporo aplikacji działa słabiej niż na urządzeniach z Androidem, a wielu z nich w ogóle na mój telefon nie ma. Choć na razie jest wiele innych wydatków, więc pewnie zakup odsunie się sporo w czasie.
Zabrze, niestety, powitało mnie zimnem i deszczem - dopiero w drugim tygodniu mojego pobytu tam wyszło słońce i utrzymało się przez kilka dni, można było wyłączyć ogrzewanie, otworzyć szeroko okna i wietrzyć unoszący się ciągle jeszcze w mieszkaniu zapach remontu, a przy tym nie marznąć, bo na polu cieplutko i nawet bluza nie była potrzebna.
W połowie listopada zaliczyliśmy naszą drugą (po październikowym weselu w mojej rodzinie) wspólną oficjalną imprezę - Barbórkę połączoną z Andrzejkami, organizowaną przez ZZ.
Wrażenia bardzo pozytywne. Restauracja na drugim piętrze wieży szybowej, piękny widok oświetlonego nocą miasta, pyszne jedzenie a przede wszystkim bardzo otwarci, sympatyczni ludzie. Mimo, że na początku nikogo nie znałam to szybko zaczęły się rozmowy, żarty i tańce, nie nudziłam się ani przez chwilę.
Chciałam troszkę poznać to moje nowe miasto, ale niestety zamówiliśmy kilka ważnych rzeczy do mieszkania i słoneczne dni spędziłam zamknięta w czterech ścianach, czekając na ich na odbiór, bo mój Mężczyzna w pracy. Biorąc pod uwagę moją słabą orientację w terenie i dziwny zwyczaj skręcania bez celu w przypadkowe uliczki panowie od dostawy musieliby dość długo czekać pod klatką nawet informując dużo wcześniej, że są już blisko.
W piątek znów wyruszyłam na wieś po więcej rzeczy, zwłaszcza ciepłych. No i tym razem muszę koniecznie zabrać ze sobą laptop. 
W ogóle piątek to jakaś wielka masakra jeśli chodzi o podróżowanie autobusami. Pierwsze małe "bu" w miejskim, bo ja z wielką, nieporęczną torbą (coby do niej jak najwięcej rzeczy później zapakować), wysiadam na dworcu, a tu jakaś pani, w wieku moherowym pcha się na mnie jakby to nie był ostatni przystanek, jakby miała tylko kilka sekund aby wysiąść a ciasno, dużo ludzi stało obok, nie miałam nawet jak sięgnąć po leżącą torbę. Potem się słyszy jaka ta młodzież niewychowana, bo nie przepuści. A to, że pani się przez pół autobusu przepychała to już się nie liczy. Na szczęście po chwili mega pozytywnie zaskoczyła mnie inna starsza pani, chciałam ją przepuścić w drzwiach, bo się luźniej zrobiło, do odjazdu mojego autobusu ponad 20 minut więc spokojnie mogłam te kilka sekund jeszcze poświęcić, ale pani zaraz "nie nie, ja nogi mam dobre, mogę pół minuty postać a Ty masz duży bagaż dziecko, leć leć". Poleciałam więc, z uśmiechem życząc pani miłego dnia. 
Później trasa Zabrze - Kraków. Ludzi masa, już przed pojawieniem się autobusu nastawiałam się na kłopoty, szybko włożyłam torbę do bagażnika i dobrze, że ją miałam bo pod koniec kolejki kierowca najpierw sprzedawał bilet tym, którzy już się spakowali na dół żeby zamieszania nie robić, walizek nie przerzucać gdyby komuś siedzenia brakło a bagaż już wcześniej zapakował. Ostatecznie udało się wsiąść wszystkim, ale stres był do samego końca.
I przy okazji 20 minut opóźnienia, przez co nie zdążyłam na pierwszego busa z Krakowa do mnie na wieś. Następny za kwadrans, myślę ok, postoję, poczekam. Ludzi schodzi się coraz więcej, podjeżdża transport... I kpina jakaś. Mały busik, z przyczepką na bagaże z tyłu. Miejsc w nim mniej niż czekających na dworcu, a to nie pierwszy przystanek, więc na pewno nie wszyscy się zmieszczą. Pan podjechał, otworzył drzwi, zakomunikował, że potrzebuje dwie osoby do kompletu i pojechał. Dwie! A pozostałe ponad dwadzieścia to co? A no nic, na następny czekać - za dwie godziny. Czekamy więc, z kilkoma osobami jadącymi w tym samym kierunku. Kupiliśmy po bułce, no bo ile tak można stać i czekać na głodnego skoro o tej porze już wszyscy w domach powinniśmy być? 
Nagle stojąc przy budce z bułkami, ktoś rzucił hasło 'ej, kupmy bilet wcześniej!'. Kupiliśmy więc te bilety, zjedliśmy kanapki, podjechał bus. W końcu większy, no autobus właściwie. I na pierwszy ogień do wsiadania...osoby w biletami. Jeeeest, udało się, mamy miejsca, siedzimy, jedziemy do domu. 
Niecałe 200 km z Zabrza do mnie na wieś. Droga zajęła mi sześć i pół godziny. Jak nigdy... I więcej w piątek jeździć nie będę, za nic. Miałam wracać na Śląsk w poniedziałek, ale sobie daruję, do wtorku poczekam bo jeśli przynajmniej połowa studentów wracających w piątek do domów wyruszy w podróż na uczelnie w poniedziałek to znów będzie ścisk i walka o wolne miejsca.
Chociaż martwię się o chłopa mego, bo lenistwo po pracy go dopada, jedzenia zostawiłam, czy to na szybko do zrobienia czy do odmrożenia i odgrzania, ale coś czuję, że nie będzie mu się chciało robić i skończy się na kanapkach i zupkach chińskich. Cóż, do wtorku chyba mi aż tak bardzo nie schudnie? ;)
Potem go dokarmię, wrócę do mojego sprzątania, do mycia kilka razy tej samej podłogi bo i tak się nosi z niewykończonych jeszcze pomieszczeń, do planowania gdzie co postawić i zastanawiania się, czy znaleziona pod łóżkiem śrubka jest mega ważna i mam ją zostawić osobno czy mogę wrzucić do innych śrubek. 
Zbyt dużo wolnego czasu na Śląsku to niestety również zbyt dużo dziwnych myśli. Wspomnień o ludziach, którzy byli, a których już nie ma. O tych, którym potrafiłam poświęcić każdą wolną chwilę, niezależnie od tego jak byłam zmęczona czy zajęta. A teraz pyk i nie ma, telefon milczy, słoneczko GG nie miga, tak jakby nigdy nic nie istniało. I w wielu przypadkach nie wiadomo nawet dlaczego. Czasem jeszcze się zastanawiam co u nich słychać, jak się wszystko poukładało od naszych ostatnich rozmów. Wiele z nich miało adres tego miejsca, zastanawiam się, czy zaglądają... A na kilka z nich z pewnością będę mogła się teraz natknąć na ulicach w moim nowym mieście, bo tam mieszkają. Eh, nie podoba mi się to wszystko. Zdecydowanie powinnam mieć stałe zajęcie, które nie pozwoli na tak pesymistyczne myślenie. Trzeba wejść w tryb praca-dom-remont i nie wychodzić z niego, przynajmniej dopóki nie poznam nowego miejsca na tyle, że będę mogła sobie zorganizować jakieś kreatywne pochłaniacze czasu.
Jak na razie dużo siedzę też w kuchni. W końcu mam dla kogo gotować i zjada ładnie wszystko, nie marudzi, że niedobre bez spróbowania. Dlatego nawet jeśli teraz trochę zrzuci to nadrobi raz dwa, już ja się o to postaram. ;) 
A kiedy wrócę musimy koniecznie ogarnąć piekarnik (trochę się boję, bo zawsze piekłam w elektrycznym, a tu na razie będzie tylko gazowy) i robimy pierniki! W końcu to już czas, muszą zmięknąć do świąt i zawsze je robię na początku grudnia. 
Tymczasem oglądam sobie Mam Talent, bo dziś finał a w nim mega pozytywny raper Lasio. I jednocześnie nakręcam się na koncert, który już na początku grudnia - Grand Magus i Amon Amarth w Krakowie. A po drodze jeszcze Barbórka! 
Coś czuję, że ten grudzień będzie pozytywny. I chciałabym, żeby przeczucie mnie nie myliło.

sobota, 5 listopada 2016

Każdy robi to, co lubi, czyli kilka słów o dziwnych komentarzach dotyczących mojego hobby.

Październik minął, przyszedł listopad, wraz z nim niższe temperatury i ciemne wieczory przedłużone o kolejną godzinę przez zmianę czasu, której tak nie lubię. Ciężko się przestawić, przynajmniej na początku - szybciej robi się ciemno, w dodatku u mnie w domu obiady zawsze były dość wcześnie więc teraz, po cofnięciu zegara, mogłabym je jeść właściwie na śniadanie. W w sytuacji 'ekstremalnej', pierwszego dnia po zmianie obiad był gotowy już o 11:15. :O
Jest jednak jeden plus tej zmiany, bo właśnie ona i te długie wieczory na które trochę marudzę skłoniły mnie dwa lata temu do sięgnięcia po szydełko. 
Początki były trudne, zresztą muszę się przyznać, że była to już moja kolejna próba nauczenia się, a poprzednie nie trwały jakość specjalnie długo więc i tym razem nie pokładałam jakichś wielkich nadziei w nowym hobby. Zrobiłam kilka śnieżynek i mini aniołków, kilka poleciało do cioci, reszta została w pudełku...i się skończyło. Na kilka miesięcy zaledwie, ale znów myślałam, że to koniec, aż pewnego dnia pokazałam Narzeczonemu jakieś zdjęcie tych gwiazdek, właściwie nie wiem czemu, przypadkiem może? Może źle kliknęłam, nie to zdjęcie które chciałam, pojęcia nie mam, ale cóż- stało się, poszło i się spodobało!
Gdzieś tam z tyłu głowy zaczął kiełkować pomysł zrobienia mu takiej serwety z herbem górniczym, jednak nigdzie nie mogłam trafić na odpowiedni wzór, a sama nie umiałam (i wciąż nie umiem) tyle, żeby się zabrać za rozrysowanie go samodzielnie. Pomysł upadł (a raczej został odłożony w czasie, bo czasem zdarza mi się szukać takich wzorów), a ja wzięłam się za coś innego. Jeden wzór, drugi, kolejny... I tak minęły dwa lata.
Z tej okazji postanowiłam napisać, co mnie irytuje w podejściu ludzi do szydełkowania i rękodzieła ogólnie. Wiem, że niewiele osób tworzących tutaj wchodzi, ale przecież każdy z Was pewnie przynajmniej raz w życiu spotkał się z nieprzychylnymi komentarzami na temat swojej pasji ze strony osoby, która nie miała o niej zielonego pojęcia.

"W chińczyku taka serwetka to 7 zł kosztuje, a nawet większa jest"
Ok, tanio nie jest i rozumiem, że nie każdy może sobie pozwolić na obrus za kilka stów (raz trafiłam na rekordzistę za 1500 zł, ale robota była idealna, niteczka cieniutka, naprawdę towar wart swojej ceny wizualnie, a i domyślam się ile długich miesięcy musiała poświęcić jego autorka na stworzenie takiej pajęczynki), ale porównywanie towaru wykonanego ręcznie z kordonka wysokiej jakości do jakiejś taniej chińszczyzny którą robił nie wiadomo kto, gdzie i z jakiego materiału? 

"Myślisz, że ktoś Ci to kupi za tyle pieniędzy? (...) 
Mogłaś wybrać tanią wełnę i zrobić coś za 1/3 tej ceny!"
Raz w życiu odpisałam na pytanie "dlaczego tak drogo" i więcej tego błędu nie popełnię. Osoba, która je zadała błyskawicznie wygooglowała sobie że są włóczki również za 4 zł i stwierdziła, że nie musiałam od razu dawać 12,50 zł za motek. Owszem, mogę zrobić szalik i czapkę (tego dotyczyło pytanie) z wełny za te 4 zł, ale sobie, albo komuś z bliskiej rodziny. Nie chcę później afery, że się po pierwszym praniu rozleciało, rozciągnęło, albo gdzieś popruło i trzeba szydełkiem dziurę załatać. Nigdy nie próbowałabym wcisnąć jakiemuś klientowi towaru w taniej, niesprawdzonej wełny! Przyznaję, że są również tanie i dobre, ale nie mam jeszcze dobrego rozeznania i dziergam z włóczek z polecenia bardziej doświadczonych pań, dopiero zaczynam testować 'na sobie' te tańsze materiały. I dopóki nie przetestuję, to nie będę firmować swoim nazwiskiem jakichś rozlatujących się szmatek, bo klient nie wróci po kolejne rzeczy, nie poleci mnie kolejnym osobom i - nie oszukujmy się - sama bym nie chciała takiego szajsu od kogoś kupić, czy nawet dostać za darmo.

"To dla starych bab!"
Nie wiem jak inne formy rękodzieła, ale kiedy słyszy się hasła: druty, szydełko, to jakoś automatycznie ludzie przed oczami mają obraz starszej pani siedzącej w bujanym fotelu, która ma dookoła porozrzucane pełno kolorowych kłębków. I jeszcze najlepiej, żeby owa pani miała jakiegoś czarnego albo burego kota, który by sobie uroczymi łapeczkami te kłębki po podłodze turlał. Świat się zmienia, rękodzieło wraca do łask, staje się coraz bardziej popularne i zajmują się nim coraz młodsze osoby. Na facebookowych grupach szydełkowych ciągle jeszcze przeważają panie w wieku 50+, ale jest też sporo młodych użytkowniczek i mam nadzieję, że będzie ich coraz więcej a ludzie przestaną na mnie patrzeć jak na wariatkę, że lekko po dwudziestce znalazłam sobie takie "stare" zajęcie.

"Po co Ty to robisz, jak takie czasochłonne?!"
Chyba moje "ulubione". Kurcze, każdy ma jakieś hobby, nie? Każdy coś tam lubi: książki, oglądanie filmów, łowienie ryb, jazdę motocyklem, granie w gry komputerowe. I każdy poświęca swoim pasjom tyle czasu ile uważa za stosowne. Ja nikomu nie wytykam paluchem, że cały wieczór siedział z nosem w monitorze bo miał jakiś ważny wyścig w grze czy zarwał nockę na maratonie filmowym, więc chciałabym, żeby mi ludzie nie wypominali ile godzin muszę poświęcić żeby coś wyglądało ładnie.

"Podoba Ci się to w ogóle?"
Nie, wcale mi się nie podoba! To nie moja wina, tylko to wredne szydełko mi się jakoś do łapy przykleja, a potem wysyła do mózgu sygnały: słupek, oczko, słupek, słupek, a ja otumaniona niezbadaną siłą siedzę, robię i nie mogę przestać. Słyszałam to pytanie nie raz, głównie w połączeniu ze "starymi babami", no bo jak może mi się podobać coś tak staroświeckiego? Myślałam, że powinno być jasne, że jeśli na coś poświęcam dużo czasu i robię rzeczy nie tylko dla innych, ale i dla siebie, to musi mi się to podobać...ale najwyraźniej nie jest to tak oczywiste jak myślałam.

"A inne to sprzedają drożej!"
No i jesteśmy na drugim biegunie cenowym, jak nie zbyt drogo, to znów zbyt tanio. Ludziom nie dogodzisz, coraz bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Wyceniając swoją pracę biorę pod uwagę wykorzystane materiały, czas poświęcony na stworzenie, ale również przeglądam podobne rzeczy wykonane przez inne osoby i faktycznie, zawsze daję kilka złotych mniej, ale nie jest to jakieś przyciąganie klienta na siłę niższymi cenami - po prostu uważam, że nie jestem jeszcze na takim poziomie, żeby wyceniać się tak wysoko jak doświadczone panie, które zajmują się dzierganiem lat trzydzieści i wszystko co z ich rąk wychodzi jest równe, idealne wręcz. Trzeba się cenić, ale sprawiedliwie. :)


Chciałam Wam znów coś pokazać na zdjęciach, ale ostatnio "siedzę w świętach" żeby się wyrobić na grudzień, nie mam nic innego, więc sobie daruję. I tak wystarczająco irytuje mnie, że zaczęły już lecieć świąteczne reklamy, nie będę do tego dokładać swojej cegiełki na początku listopada.

czwartek, 27 października 2016

Kilka jesiennych kadrów.

Tegoroczna jesień nie rozpieszcza. Prawie dwa tygodnie urlopu mojego mężczyzny to jedna wielka szarość i deszcz. Nie lubię takiej pogody...w ogóle ktoś z Was lubi? 
Jesień to ładna pora roku, przyznaję. Kolorowe liście, babie lato, ciepłe, za duże bluzy z kapturem, gorąca herbata o przeróżnych smakach - koniecznie liściasta!, zapach suszonych grzybów, długie wieczory z książką... Już kiedyś, dawno temu, na początku tego bloga pisałam, że Ja też lubię jesień! ;-) i niewiele się zmieniło w tym aspekcie, więc jeśli ktoś jeszcze tam nie był a jest ciekawy, albo był i chciałby sobie przypomnieć to zapraszam do poczytania. :) 
Nie tak miała wyglądać ta jesień, ale jak się nie ma co się lubi... Ostatnie cztery dni to ładne słońce i mam nadzieję, że jeszcze trochę nam poświeci, bo szaro-bure dni nie pomagają w wygrzebaniu się z dołka, a jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę tę słynną jesienną depresję to mamy gwarantowane zakopanie się pod kocem z miśkiem i herbatą.
Niestety deszczowe dni zniszczyły moje ambitne plany na jesienne rękodzieło - piękne róże z liści podobają mi się od dawna i kiedy w końcu znalazłam w sobie motywację żeby spróbować stworzyć takie cuda okazało się, że zła pogoda naznaczyła złote liście paskudnymi, czarnymi plamami...a kwiaty to nie wszystko co można wyczarować z darów jesieni - tylko gdzie szukać tych najładniejszych, skoro wszystko rozmokło?
Aparat leżał sobie grzecznie przeczekując deszczowe dni, a później kiedy wreszcie zniknęły ciemne chmury i wybraliśmy się razem nad mały staw łapać promienie zachodzącego słońca odbijające się w wodzie... zapomniałam włożyć do niego baterii! Blondynka, ot i wszystko... Nie wiecie nawet jak mi było głupio, tyle czekania, w końcu spacer, wielka radocha - włączam aparat, bum, nie działa. Panika, bo kupiony używany, bo może się zepsuł, do głowy mi nie przyszło, że przez tyle dni mogłam nie włożyć do niego baterii po ładowaniu. Trzeba było wracać do domu z niczym, a były tam jeszcze przeurocze owce, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu że powinnam dwa razy sprawdzać czy mam wszystko zanim wyjdę z domu, bo często jestem taką gapą (jak nie bateria, to karta pamięci zostaje w czytniku laptopa) i ucieka mi okazja za okazją.
Mimo zaledwie kilku słonecznych dni udało mi się jednak zrobić kilka zdjęć z których jestem w miarę zadowolona. I właśnie te zdjęcia chciałabym Wam dziś pokazać, ale znów się rozgadałam i zaczęłam swoje marudzenie...

Buczyna o tej porze roku wygląda przepięknie! Złote kolory, ziemia pokryta liśćmi - czysto, spokojnie. Nic tylko spacerować... I robić zdjęcia!

Grzybów znajdowaliśmy wspólnie o wiele więcej, ale niestety głównie wtedy, gdy padało i nie miałam przy sobie aparatu. :( Przy ostatnim spacerze do lasu wypatrzyliśmy tylko kilka sztuk, dlatego...

...zdecydowanie częściej łapałam na zdjęcia te niejadalne okazy.

Purchawki wybuchającej nie udało mi się uchwycić mimo wieeeelu prób, jednak te po wybuchu chyba i tak wyglądają całkiem dobrze?

Oczywiście nie mogło zabraknąć muchomorka, bo w okolicy jest ich naprawdę sporo.

A na sam koniec Narzeczony złapał mi żabkę. Siedziała grzecznie, pozowała, a po chwili została odstawiona na ziemię i skoczyła w wysoką trawę. Mam nadzieję, że mocno jej nie zestresowaliśmy. ;)

wtorek, 11 października 2016

Październik, beeeng.

Patrząc na listę informującą o ilości postów wrzuconych na tego bloga zatrzymywałam się na sierpniu i byłam szczęśliwa, że udało mi się w końcu wrócić do jako takiej regularności po długim okresie dodawania jednego wpisu na miesiąc.
Miałam ogromną nadzieję, że w kolejnych miesiącach uda mi się to utrzymać, jednak już wrzesień pokazał mi, że znów zawaliłam sprawę i systematyczność poszła się... opalać w pierwszych promieniach jesiennego słońca. ;)
Dzieje się sporo, dalej moje serducho to jeden wielki nieogar, powiedziałabym chyba nawet, że jeszcze większy niż był. Dni uciekają zbyt szybko, a ja znów wpadam w ten głupi stan, kiedy siedzę i przez długie minuty wpatruję się w migający tutaj kursor, zaczynam zdanie, usuwam je, znów zaczynam, idzie mi całkiem nieźle, ale potem czytam całość i zamykam okienko, bo to znów nie to, znów mam wrażenie, że się cofam, do starego, gorszego "ja". 
Chcę iść do przodu, szukać pozytywów. Robić to, co lubię, otaczać się ludźmi, którzy są dla mnie ważni i nie zwracać uwagi na złość, jakieś dziwne wymagania, docinki.
Cofam się i gdybym miała wylądować w miejscu, w którym byłam rok temu pewnie by mi to aż tak nie przeszkadzało, ale mam wrażenie, że ta psychiczna podróż w czasie zakończy się dużo dalej... W roku 2012...a tego bardzo bym nie chciała. Nie chcę powrotów.
Wrzesień mimo wszystko nie był najgorszym miesiącem. Po raz kolejny miałam okazję bawić się na tarnowskim festiwalu organizowanym przez Grupę Azoty. Już niemal tradycją stało się, że jeśli na rynku jest koncert, to pada, jednak w tym roku ktoś u góry stwierdził, że zwykły deszcz to za mało, bo skoro towarzystwo mimo stania przez kilka godzin pod parasolami się nie wykruszyło, to burzę z piorunami też przetrzyma. I przetrzymało! ;)
Z łapką na serduchu mogę napisać, że jeden z lepszych wieczorów  w moim życiu. Mimo tego, że lało, grzmiało i trzaskało, że nie miałam na sobie ani jednego suchego centymetra i przez kilka godzin stałam bez bluzy, bo była zbyt mokra i zbyt ciężka żeby ją założyć, a po wszystkim ledwo doczłapałam na przystanek gdzie trzeba było czekać ponad pół godziny na autobus do domu. Zdarte gardło przy śpiewaniu utworów zespołu Wilki, marznięcie w oczekiwaniu na Igora i LemON... Tak, zdecydowanie było warto. I gdybym miała jeszcze raz stać pod tą sceną przez ponad dziewięć godzin, jeszcze raz czuć zimny deszcz spływający po plecach, kulić się ciasno pod parasolkami, skakać tam jak głupia, klaskać, machać... poszłabym, zdecydowanie bym poszła! 
I dziękuję bardzo mojej odporności, że nic się z tego moknięcia do mnie nie przyplątało, bo jedyne co odczuwałam to jakieś mega wielkie zimno przez trzy dni. 
Dwa dni później byłam już na Śląsku... i paradoksalnie właśnie tam znalazłam jako taki spokój. W miejscu, które mnie tak przeraża, jak cała obecna sytuacja. To wszystko co było, co będzie...ale w takiej szukanej od dawna ciszy. W miejscu, gdzie można siąść i pomyśleć, gdzie nikt się nie czepia, nie zagaduje o głupoty, nie ma pretensji o rzeczy, na które w ogóle nie mam wpływu, niedotyczące mnie w żadnym stopniu.
Ponadto ostatni dzień śląskiego urlopu pokazał mi, że mimo wielu rozczarowań, wielu złych relacji w moim życiu warto dawać szansę, bo nie wszyscy ludzie są źli. Są też tacy bardzo pozytywni, przy których nawet nie odczuwa się, że to pierwsze spotkanie a godziny mijają jak minuty. Mam przeczucie, że z czasem ta relacja może ewoluować w coś na kształt przyjaźni...i wiem, że znów popełniam ten sam błąd co ostatnio i ufam zbyt szybko, ale chciałabym najbardziej na świecie, żeby tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Wiem więcej, to jest ten plus...ale jednocześnie przeraża mnie, że nie wyciągnęłam żadnych wniosków z obecnego stanu mojego serducha i znów mogę wpakować się w kłopoty...eh, kto ogarnie blondynkę i jej pokręcony tok myślenia?
Tymczasem żyję sobie od meczu do meczu, ekstraklasa, III liga, gdzieś po drodze reprezentacja. Cieszy mnie bardzo zwłaszcza miejsce Unii w tabeli, połączona liga jest silniejsza niż w zeszłym roku, a chłopaki i tak super sobie radzą. Tylko kibicowsko dalej jakieś zawirowania, wali się wszystko co znam, wszystko w co wierzyłam przez wiele lat, od początku właściwie. Kończą się przyjaźnie, a wrogowie podają sobie ręce. To chyba jeszcze gorszy kocioł niż ten w mojej głowie.
Dziś znów grają biało czerwoni, a ja znów nie mogę się doczekać. I to wszystko daje jakąś iskierkę nadziei na to, że uda mi się wygrzebać z tych wszystkich negatywów - wciąż mam coś, co mnie cieszy. Coś, czemu mogę poświecić czas, szukać nowych informacji, śledzić wyniki, statystyki... cieszyć się, kiedy wychodzi i przeklinać, kiedy znów piłka uderza w poprzeczkę. 
I wciąż myślę o zamianie tego bloga na typowo sportową pisaninę...ale chyba jeszcze do tego nie dorosłam.

wtorek, 6 września 2016

Przepadłam na YouTube, czyli pożeracze czasu.

Miałaś nie płakać, miałaś być twarda
Co z Tobą jest
Miałaś nie tęsknić, miałaś już nie śnić
Zapomnieć mnie
Miałaś nie płakać, świat poukładać
Żeby miał sens
Łatwo mówi się - ja wiem

No właśnie, łatwo się mówi... Zwłaszcza, jeśli szukając jakiegoś przypadkowego pliku na dysku laptopa trafia się na ostatnie nieusunięte zdjęcia, ostatnie ślady przypominające o tym wszystkim... Szybkie Shift+Delete i już nic nie ma, nawet w koszu, wszystko zniknęło zanim zdążyły się znów obudzić smutki i wspomnienia...
I nie wiem kompletnie co dalej robić, nie chcę żeby bolało a boli coraz bardziej. I nie ma dobrego wyjścia, bo bolało będzie jeszcze bardzo, bardzo długo. Niezależnie od tego co się dalej stanie. 
Myślałam, że o tęsknocie wiem już naprawdę wszystko... Ale myliłam się, bardzo się myliłam. Biorę telefon do ręki milion razy, piszę, usuwam... Nie ogarniam.
No, ale miałam nie marudzić i lepiej jak się szybko ogarnę, bo jak znam siebie i swoje paluchy to zaraz mi tu wyjdzie kolejny łzawy wpis, a trochę tego za dużo ostatnio. Łez też...
Utnijmy więc te moje marudzenie póki czas, bo obiecałam TOP youtuberów których oglądam. A właściwie będzie to lista wszystkich kanałów które oglądam regularnie, bo naprawdę nie ma tego dużo. 



Wszystko zaczęło się od Poszukiwacza, którego podesłał mi jeden znajomy. Adam i jego "trzy filmiki, które podbijają Internet" oraz kot Jasiek zapewniają dużą dawkę śmiechu. A jako że głupoty na YouTube oglądam bardzo rzadko, to przynajmniej jestem na bieżąco z tym, co ludzie oglądają, bo wszystko co popularne skleja razem. Ostatni odcinek tutaj:



Za Poszukiwaczem poszły Beksy, czyli dwie bardzo pozytywne dziewczyny, przy których również ciężko się nie uśmiechnąć. Zdarzają się jeszcze słabsze odcinki, ale jest ich coraz mniej i naprawdę warto poświęcić kilka minut jeśli ma się zły humor. Poprawa gwarantowana, przynajmniej na chwilę.
Jeden z moich ulubionych odcinków (i mega prawdziwy ;)) tu:



Mega mega pozytywna Billie z pewnością sprawi, że uśmiech pojawi się na twarzy. Tematy śmieszne, ale i poważne, a w dodatku fioletowe włosy i mocno pomalowane usta od których nie można oderwać wzroku to Vroobelek w pigułce. Dziewczyna leci do przodu jak błyskawica, zaczynałam ją oglądać kilka tygodni temu kiedy miała 6 tys. subskrypcji, a dziś już ponad 145 tys. jestem pewna, że będzie więcej.




Wiśnię oglądam w zasadzie tylko dla serii o złudzeniach optycznych, choć trafiłam na niego szukając informacji o świadomych snach. Jak ktoś lubi pokręcone ciekawostki to również znajdzie tam filmiki dla siebie.




To tak do pośmiania się, pożartowania. 
Jest jednak jeszcze ktoś, kogo zaczęłam oglądać kilka dni temu i pewnie Was to zdziwi - nie martwcie się, dziwi i mnie. Po moich wielu przygodach z czytaniem i śpiewaniem w kościele, po naszym ostatnim proboszczu i jeszcze kilku innych czynnikach... Gdyby mi ktoś jeszcze dwa tygodnie temu powiedział, że będę oglądać osobę duchowną na YoTube to bym powiedziała: weź się człowieku puknij w czoło!
A jednak - ojciec Grzegorz, moje codzienne 15 min na coś mądrzejszego. Może nie wszystko do mnie trafia, nie znalazłam tego co zgubiłam lata temu, ale mówi zupełnie inaczej niż większość duchownych których miałam okazję słuchać do tej pory. Warto sprawdzić, filmików i tematów jest masa, a może komuś jeszcze się spodoba?




Poza tym są jeszcze kanały typowo piłkarskie, jak np. ten kibiców tarnowskiej Unii, z oprawami kibiców z Polski ogólnie, albo ŁączyNasPiłka z filmikami z treningów i meczów naszej reprezentacji, są filmiki szydełkowe z tłumaczeniem wzorów, są takie do nauki norweskiego, rosyjskiego, no i masa, masa muzyki... Ale o tym może następnym razem. ;)
Teraz czas spać.

środa, 31 sierpnia 2016

Chcę...

Ten wieczór miał wyglądać zupełnie inaczej. Najpierw stadion, kolejny mecz tarnowskiej Unii, zdarte gardło, a później coś pysznego - gofry z mega ilością bitej śmietany.
Jutro pół dnia latania po sklepach zakończone najlepszymi lodami w mieście.
Oderwanie się od rzeczywistości, od myśli, strachów, problemów.
Niestety  nie wyszło. Jeden z najciekawszych meczów naszej trzeciej ligi został zamknięty dla kibiców, nie tylko gości ale i gospodarzy. 
Reszta planów posypała się razem z tą jedną decyzją.
Wzięłam więc słuchawki, aparat i poszłam na łąkę. Ważki, motyle, pszczoły, kwiaty. Takie ładne, kolorowe, pełne życia, radości. 
A w tym wszystkim ja, z ulubionymi ostatnio "Lawendowymi polami" w słuchawkach, leżąca w zielonej trawie, patrząca na błękitne niebo bez ani jednej chmury.
Cisza, spokój - przynajmniej dookoła, bo w środku jeden wielki rozpierdziel.
Staram się jakoś ogarnąć, bardzo bym chciała żeby w końcu było dobrze, ale ciągle coś... Nie mam siły, już było lepiej, wczoraj przy gotowaniu znów potrafiłam się cieszyć, włączyć radio, radosne piosenki, trochę potańczyć... A potem znów się wszystko sypnęło.
Czasem mam wrażenie, że to tak jakby wszystko moja wina - że  nie potrafię zrobić tego czy tamtego; że chcę zrobić coś innego; że nie potrafię dać szansy, że się (nie do końca świadomie) dystansuję; że się wkurzam o nic; że się martwię o kolejne podobne sytuacje; że żartuję... Tak, nigdy nie będę dość dobra.
Chcę żeby się poukładało.
Chcę gofry. I lody o smaku snickersa albo kawy.
Chcę siedzieć na Z3, krzyczeć "hej Unia gol".
Chcę pójść na koncert LemOn (i nie tylko), który już niedługo, we wrześniu.
Chcę wyjechać, wziąć plecak, zapakować aparat, butelkę wody, jakieś kanapki i... może góry? Tak, góry byłyby idealne. Piękne widoki, spokój, zmęczenie które nie pozwoli się martwić. Góry to zdecydowanie dobry pomysł. Tylko towarzystwa nie ma, wszystko dookoła niechętne, zbyt leniwe, tylko komputery, pokemony, piwo i telewizja.
Posiedzieć pod gwiazdami też byłoby dobrze. Pogadać, tak szczerze o wszystkim, przytulić się, a nawet pomilczeć... To jest jak najbardziej do ogarnięcia, przynajmniej w teorii, bo w praktyce nie wiem czy potrafię. Wielu rzeczy nie potrafię, zniknęły razem z małymi szczęściami.
Chcę spać.

Tylko dwa pozytywy na dziś: Unia ograła lidera tabeli, Avię Świdnik 2:1. Mogłam to śledzić wyłącznie na mini relacji gdzie jedynymi informacjami jest upływający czas spotkania, strzelone gole i czerwone kartki, więc ściskałam kciuki jak głupia nie wiedząc co się dzieje na boisku i proszę, udało się! I mamy trzecie miejsce w tabeli, świetny początek sezonu! Aż się wierzyć nie chce, że w tamtym było tak blisko spadku.:)
Ponadto znalazłam bardzo ciekawy kanał na YT. Niewielu takich twórców oglądam, ale postaram się w kolejnym poście zrobić takie moje TOP jeśli chodzi o te małe pożeracze czasu. Może to w końcu pomoże mi się wyrwać z tego ciągu smutów na blogspocie i nie tylko, bo powiem Wam, że trochę zaczynam Wam współczuć że za każdym razem marudzenie i źle, źle, źle, nic optymistycznego. I jednocześnie bardzo Wam dziękuję, że mimo tych moich żali cały czas tu jesteście. :)

wtorek, 23 sierpnia 2016

Szukamy pozytywów?

Ktoś mi niedawno powiedział, że uwielbia we mnie to, że potrafię się cieszyć z małych rzeczy... I faktycznie przez bardzo długi czas potrafiłam - z ładnej pogody, dobrego obiadu, ulubionej piosenki w radiu, miłego SMSa na dzień dobry czy wcześniejszego powrotu z pracy... Tak niewiele czasu minęło od tamtego wieczoru, a zmieniło się tyle, że czuję jakby to były długie miesiące...
Ostatnio wcale tak nie potrafię. Próbuję szukać w sobie motywacji, radości, zapełnić jakoś czas żeby nie myśleć, zrobić coś pożytecznego, ale nie wychodzi.
Rosyjskie zwroty wcale nie chcą mi wchodzić do głowy, choć ostatnio gdzieś tam w tyle głowy zaczął kiełkować pomysł potwierdzenia znajomości tego języka nie tylko procentami na maturze, ale również certyfikatem na odpowiednim poziomie. 
Norweski leży jeszcze bardziej, wstyd się w ogóle przyznawać, przypomniałam sobie to, co już znam a poza tym nie ruszyłam nic. Każda próba znalezienia na YouTube filmików (bo z tego uczy mi się najlepiej) kończy się oglądaniem jakichś głupot albo zamknięciem laptopa. I nawet nie wiem gdzie posiałam podręcznik. 
Kupiłam w końcu nowy aparat - może nie ten wymarzony model który chciałam, ale z pewnością ma dużo większe możliwości niż moja poprzednia cyfrówka i wyszło taniej więc różnica pewnie za jakiś czas poleci na nowe szkiełko. Chciałam zrobić post ze zdjęciami, ale nawet nie wiem co bym miała do nich dopisać. Te które chciałam wstawić są tak kolorowe, tak radosne, że wcale  nie pasują do moich obecnych nastrojów. Chciałabym się w końcu z kimś umówić na jakąś "sesję", ale też chyba nie potrafię. Niby ok, wiem, nikt na początku nie potrafił wszystkiego i trzeba ćwiczyć, próbować żeby się nauczyć, ale jeśli teraz będzie fatalnie to nawet gadulstwem atmosfery nie uratuję, bo nawet nie wiem ostatnio o czym mówić.
Nawet nic nie czytam... Ja, taki mol książkowy, który potrafił w jeden wieczór wciągnąć całą powieść męczę pewien kryminał już prawie miesiąc i nawet połowy jeszcze nie mam mimo, że jest dość ciekawy. Nie potrafię się skupić, czytam jedno zdanie trzy razy a i tak nie wiem o co chodzi, nie kojarzę bohaterów w ogóle.
Jedynie jakąś tam nadzieję wiążę z pisaniem ostatnio, jest kilka rzeczy, które bym chciała ogarnąć... I mam nadzieję, że chociaż na to starczy czasu, bo wiem że motywacja będzie a te najgorsze chwile zawsze są dla mnie impulsem do klepania w klawiaturę na tematy różnorakie.
Szydełkowce też idą do przodu, choć mozolnie, bo są strasznie czasochłonne. Idąc za głosem pań udzielających się na facebookowych szydełkowych grupach postanowiłam się zabrać już teraz za gwiazdki świąteczne. Tak, wiem jak to brzmi: sierpień jeszcze, gdzie tam grudzień i Boże Narodzenie... Jednak potrzebuję czegoś małego, czegoś co skończę w mniej niż godzinę i nie będę się denerwować, że mija kolejny dzień a robótka nic nie rośnie - jak w przypadku dużej serwety którą się ostatnio zajmowałam.
Nie ogarniam siebie, nie ogarniam tego, co się dzieje dookoła mnie. Wyobrażałam sobie to wszystko zupełnie inaczej... Chciałam żeby było inaczej i mimo że na początku wierzyłam, że mimo wszystko może się udać to z każdym dniem coraz bardziej dociera do mnie że jednak nie potrafię zapomnieć o tym wszystkim i iść za głosem serca. Będzie bolało jeszcze długo.
Nigdy nie byłam w takim momencie życia, kiedy stałam w jakimś punkcie przez dłuższy czas i nie wiedziałam którą drogę wybrać.
Tak, wiem, nie przewidzę z wyprzedzeniem wszystkich konsekwencji i wiem, że każda decyzja ma swoje i dobre i złe następstwa. Problem jednak w tym, że tych złych ostatnio jest już naprawdę zbyt dużo.
Nie żałuję tego co było, jedyne czego mogę żałować to tego, że wszystko potoczyło się właśnie w taką stronę, najgorszą z możliwych.
Wiem, że nie powinnam tu pisać zbyt dużo, od dawna starałam się pisać tutaj jak najmniej o swoich uczuciach, iść bardziej w to co lubię, to co mnie zastanawia...ale ostatnio nie potrafię. Muszę się gdzieś wygadać, choć wiem, że i to miejsce nie jest zbyt dobre. Nie chcę, żeby bolało bardziej, nie chcę zranić w żaden sposób, nawet słowami tutaj. To jedyna rzecz jakiej jestem teraz pewna w życiu.

niedziela, 14 sierpnia 2016

Nie ma już nic...nawet tytułu.

Wiecie... wiele razy się zastanawiałam gdzie jest granica mojej naiwności. Wybaczałam różnym ludziom różne rzeczy, bo przecież tak bardzo mi zależało. Za każdym razem zdawałam sobie sprawę z tego, że robię źle, bo w końcu będą to non stop wykorzystywać...ale mimo tego nie potrafię nie ufać. Taka już jestem... a może byłam?
Dziś chyba dotarłam właśnie do tej granicy, do ściany za którą -mam nadzieję- nie przejdę. Mało tego, przywaliłam w tę ścianę z mega siłą. Bolało. 
Kiedyś, lata temu, kiedy wyjechał ktoś dla mnie ważny myślałam, że nic nigdy nie będzie się równało z tą stratą. Myliłam się, tak bardzo się myliłam.
Wszystko w co wierzyłam, wszystko na czym mi zależało w jednej chwili zniknęło. I nie ma już nic, kompletna pustka...
Znacie to uczucie kiedy wali się świat? Kiedy z dnia na dzień okazuje się, że trzeba nagle wytargać całą stronę marzeń związanych z tym jednym sercem, bo żadne z nich się nie spełni, nigdy?
Kiedy nie można powstrzymać łez, kiedy o dobrych chwilach przypomina wszystko - chmury, gwiazdy, dźwięk wiadomości... Kiedy zamyka się oczy i zaczyna docierać że ktoś, komu się ufało nad życie tak naprawdę na to zaufanie nie zasłużył...że go nie ma i nigdy nie będzie.
Najmocniej skrywane tajemnice, sprawy, o których wiedzieli tylko nieliczni i o których nikt nigdy więcej się nie dowie. Długie godziny rozmów, wsparcie, zamartwianie się... Nieprzespane noce, straszne sny, strach, niepewność... Wszystko na nic.
I nic już nigdy nie będzie takie samo.
Ja nigdy nie będę taka sama.
Cóż.. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że było warto zrobić to wszystko... No bo cóż innego mi pozostało? Mogę płakać, krzyczeć, milczeć, nie spać, nie jeść, a to i tak nie zmieni nic. Lepiej nie będzie. Gorzej raczej też nie.
Decyzja podjęła się za mnie... Choć nie mogę powiedzieć, żebym była z tego powodu jakoś mega szczęśliwa.
Chcę na mecz, na Unię. Krzyczeć na całe gardło Zeeeet Kaaaaa eeeeeS, wyłączyć myślenie na te przynajmniej dwie godziny... Byle do soboty... I niech ten tydzień szybko zleci, bo wiem że będzie okropny...



Haha, wczoraj zaczynając ten post stwierdziłam, że dotarłam do granicy mojej naiwności. Już teraz wiem, że się myliłam, wiecie? Ja ciągle gdzieś tam w środku mam nadzieję, że to jednak nie jest prawda... Że to tylko kolejne nerwy, które się wymknęły spod kontroli, że za chwilę ekran się zaświeci, bo przyszedł sms w którym przeczytam, że to wszystko nieprawda. 
Chyba nie ma dla mnie ratunku...

piątek, 5 sierpnia 2016

A kiedy przychodzi noc...

Nie ogarniam.
Kolejna nieprzespana noc. Ostatnio jest ich coraz więcej - tych nieprzespanych w ogóle, albo tych, z których udaje mi się urwać godzinę lub trzy.
Mimo wczesnego wstawania, mimo wakacyjnej fizycznej pracy, mimo przysypiania nad klawiaturą z kubkiem kawy w ręce nie potrafię walnąć się na poduszkę i przespać spokojnie kilku godzin.
Z racji tego, że od dawna mam mocno pokręcone sny myślałam, że do horrorów można się przyzwyczaić i przez bardzo długi czas nie robiły one na mnie najmniejszego wrażenia. Niestety ostatnio dużo się zmienia i obrazy jakie tworzą się w mojej głowie kiedy śpię zaczynają się robić naprawdę przerażające. Niby nie mają nic wspólnego z tymi książkowymi historiami które do tej pory próbował sobie otworzyć we śnie mój mózg - nie są tak krwawe, nie są tak bardzo nierzeczywiste. I chyba to, że są tak mocno prawdopodobne przeraża mnie najbardziej. Ludzie, których nie chciałabym nigdy stracić...a właściwie jedna osoba, bez której nie potrafię sobie wyobrazić życia, pokazana w najróżniejszych, najstraszniejszych sytuacjach... 
Nie potrafię ostatnio znaleźć nic optymistycznego. Pamiętam te dni, kiedy naprawdę niewiele trzeba było żebym latała z bananem na mordce, a teraz... są słowa, które sprawiają, że się uśmiecham, są chwile, w których czuję się tak mega wyjątkowo, ale po chwili wszystko znów znika spychane gdzieś na dalszy plan przez koszmarne myśli, strach. Mój mózg pokazuje mi tylko te najgorsze scenariusze, zamiast myśleć o szczęściu jakie mogę mieć zamykam się w wizjach tego, kto ucierpi na moich decyzjach.
A to, co przede mną jest chyba najgorszym testem życia. Sypie się wszystko, w co wierzyłam przez ostatnie kilka lat... Nawet nie przez kilka lat, sypie się wszystko to, w co wierzyłam od zawsze, od momentu, kiedy poznałam znaczenie słów miłość, przyjaźń, wsparcie i zaufanie. 
Ostatnio pisałam, że przydałoby mi się trochę tego zdrowego egoizmu, żebym pomyślała w końcu o sobie, nie o innych... A coraz częściej zastanawiam się, czy nie jestem właśnie taką egoistką, która mimo tego, że wie, że robi źle nie potrafi przestać? Wiem, że to wszystko powinno wyglądać inaczej. Wiem, że na wiele rzeczy nie powinnam pozwolić ani miesiąc temu ani tym bardziej teraz. Wiem, że pewnego dnia to się dla kogoś bardzo źle skończy... A mimo wszystko nie potrafię zrobić nic sensownego, nie potrafię podjąć jednej decyzji, pójść w końcu dalej i łapać szczęście póki jest szansa na to największe, najprawdziwsze.
Odblokowałam się trochę i słowa same tutaj lądują. Dużo słów, mniej lub bardziej cenzuralnych. I cieszę się to, cieszę się, że potrafię w końcu wyrzucić to, co mam w środku, nawet jeśli wiele z tych zdań nigdy nie doczeka się opublikowania. Chciałabym jeszcze wrócić do innego pisania... Do tworzenia swoich światów, swoich historii. Do bohaterów, których chciałabym mieć za przyjaciół jak i tych, których poznania życzyłabym największemu wrogowi.
Niestety na razie nie mam na to czasu. Jedno zajęcie goni następne, a kiedy jest w końcu wolna chwila to wolę ją przeznaczyć na spokojną rozmowę a nie kolejne minuty przed komputerem. 
Mam nadzieję, że z czasem to się zmieni...że wiele rzeczy się zmieni. Chciałabym, naprawdę.

sobota, 30 lipca 2016

Optymizm zaginął...

Znów, mimo naprawdę szczerych chęci, nie było mnie tu kolejny miesiąc. Nie oznacza to, że pisać nie próbowałam - dość często otwierałam to okienko nowego posta, ale jedyne co się w nim pojawiało to ten irytujący, nieustannie ponaglający swoim miganiem kursor.
Napisałam wprawdzie przez ten okres dwa teksty, może nie najdłuższe (jak na moje możliwości), ale oba przestały być aktualne zanim zdążyłam je sformatować i kliknąć 'opublikuj'. 
Od kilku dni zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej będzie usunąć to wszystko, albo choć zablokować dostęp, żeby wpisy zostały tylko dla mnie... ale ostatniej nocy znów nie mogłam spać, znów leżałam wtulona w mojego uroczego puszystego przyjaciela i czytałam te wpisy, jeden po drugim. Te kompletnie o niczym, zwykłe zapychacze, nominacje LBA, które przypominały mi dlaczego od tylu lat bawię się w przeróżnego rodzaju blogi, a przede wszystkim te, które mówiły o tym co mi siedzi głęboko w serduchu - strachy, miłości, tęsknoty, wahania. Mimo że te wpisy były czasem niezrozumiałe (po czasie nawet i dla mnie) to jednak szkoda mi wywalać to wszystko. Tak, jestem zbyt sentymentalna.
Wiele rzeczy się zmieniło przez ostatnie lata.
Rap zamieniłam na zdecydowanie cięższe brzmienia i choć Szad, Zeus, Taco Hemingway i nieśmiertelny Magik robią wszystko, żeby pozostał we mnie ten sentyment to obecnie zdecydowanie bliżej mi na Woodstock niż Hip Hop Kemp.
Książki też się zmieniły. Ograniczyłam snucie się po nierealnych, nierzadko wyidealizowanych fantastycznych światach pełnych magii, elfów, smoków i mężnych rycerzy na pięknych koniach, za to coraz częściej wchodzę w światy rzeczywiste, pełne krwi, zdrad, tajemnic i zbrodni. 
Inne ciuchy, zainteresowania, znajomi.
Teoretycznie inna ja.
Ale w środku nic się nie zmieniło.
Dalej jestem tak samo pokręcona.
Dalej nie ma we mnie nawet odrobiny tego zdrowego egoizmu, żebym czasem pomyślała o sobie, nie tylko o innych, żebym nie przejmowała się non stop tym, że moje decyzje zawsze kogoś skrzywdzą...bo wszystkich nie da się uszczęśliwić choćbym nie wiem jak chciała. I mimo, że mam tego pełną świadomość to nie potrafię zrobić nic, żeby to zmienić.
Ostatnie tygodnie to jedna wielka masakra. Milion myśli na minutę, dylematy mniejsze i większe. Jedne marzenia umierają, inne się rodzą.
A w tym wszystkim ja, z poobijanym serduchem. Optymizm i wiara w to, że zawsze musi być dobrze ulatuje... I zostaje wielka niepewność.
Tak, jestem idiotką. Wiem, że prawdopodobnie wypuszczam z rąk największe szczęście jakie mogłam znaleźć w życiu... Tylko dlatego, że nie potrafię trzasnąć drzwiami i iść dalej naprzód nie patrząc na to, co było, nie zastanawiać się co mogłoby być... Tak bardzo chciałabym być taka jak kiedyś, tak bardzo chciałabym umieć zaryzykować, nie patrzeć że to kogoś skrzywdzi, że to znów kilometry i to o ponad 500 więcej... Chciałabym tylko to jedno serduszko.
Niech mnie ktoś strzeli w łeb, tak porządnie, żebym się ogarnęła...


I przynajmniej jeden plus z tego, będę tu zdecydowanie częściej.

niedziela, 19 czerwca 2016

Kilka słów o... Euro2016 i nie tylko.

Dużo się dzieje, zwłaszcza sportowo.
Zakończyły się rozgrywki ekstraklasy (kiedy to było!) a ja jeszcze nie zdążyłam nic napisać na ten temat. Nie zdążyłam tutaj opisać swoich nadziei na pozostanie w najlepszej polskiej lidze zabrzańskiego Górnika, nie podzieliłam się chwilami rozczarowania, kiedy jednak spadł do I ligi i mimo tego, że zamieszkam w okolicach stadionu przy Roosevelta 81 na próżno mogę czekać na zobaczenie tam w sezonie 2016/17 krakowskiej Wisły.
Tak samo dawno temu zakończyły się rozgrywki III ligi małopolsko - świętokrzyskiej, gdzie wszystko rozstrzygało się dopiero w ostatniej, mojej urodzinowej kolejce. Lepszego prezentu na te skończone 23lata nie mogłam sobie wymarzyć - Unia Tarnów nie spadła i w nadchodzący sezonie będzie grać w nowej III lidze. Tak, tak, tak! I wielkie podziękowania należą się tutaj piłkarzom Wisły Sandomierz, którzy pokazali, że nawet jeśli szans na wygraną nie ma prawie żadnych, bo przeciwnik wysoko prowadzi a w dodatku jest dużo wyżej w tabeli, to jednak powalczyć warto. Powalczyli, wygrali, zapewnili Unii utrzymanie i wraz z przegranym przez krakowską Garbarnię drugim barażem pożegnali z III ligi rezerwy Cracovii... Czy mogło być piękniej? :)
A tak poza tym, to oczywiście Euro!
Zbierałam się, żeby napisać przed i znów się nie zebrałam. Moja systematyczność schowała się gdzieś w szafie, trzeba mendę znaleźć i nakopać jej porządnie, bo już sama nie wiem co jest gorsze - moje ostatnie pisarskie lenistwo czy wyrzuty sumienia, że wrócić miałam, a nie wróciłam. 
Minęło sobie więc dziewięć dni owych mistrzostw, właściwie osiem dopiero, bo dzisiejsza ostatnia grupowa kolejka wieczorem.
Dużo radości, dużo rozczarowań, a zdziwienia jeszcze więcej. Kto by pomyślał na przykład, że jest szansa na pożegnanie Portugalii już w fazie grupowej? Ja nie, Wy pewnie też. A już na pewno nie Ronaldo, który oczywiście znów niczym baba w rozstroju emocjonalnym spowodowanym PMSem pokazuje jak to mu źle obrażając przy okazji drużynę Islandii. I wróciło - może i wredna jestem, ale za same te słowa o radości Islandczyków powinien jeszcze kilka ważnych karniaków zmarnować. Powodzenia, Kryśka!;) No i trzymamy kciuki za Islandię, bo oni wraz z Węgrami są najlepszą opcją do wyjścia z grupy. A niech się Portugalczycy zdziwią!
W ogóle powiem Wam, że Polacy to dziwny naród, który z wielkiego zniechęcenia i ogólnego podejścia "będzie jak zwykle" przechodzi w sekundę w stan wielkiej nadziei, graniczącej niemal z euforią.
Przed pierwszym meczem sporą część kraju ogarnął jakiś wielki pesymizm, w Internecie prorokowali tradycyjny układ meczów naszej reprezentacji, czyli 'otwarcia, o wszystko i o honor', nie wierząc, że nawet Irlandii damy radę. Po wielkiej przewadze na boisku zakończonej skromną wygraną 1:0 wszystko odmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i oto nagle w narodzie odezwał się duch walki i mało kto już przyjmował do wiadomości inny wynik niż wygrana w drugim spotkaniu. Z Niemcami, mistrzami świata!
Wygrać się nie udało, za to ważny punkt remisowy dostaliśmy mimo zaciętego ataku Niemców w ostatnich minutach... A trzeba tu zaznaczyć, że wiele drużyn na tym euro wygrywa swoje spotkania tuż przed ostatnim gwizdkiem, robiło się nerwowo. Przegrać jednak nie przegrali, pół świata zachwycone występem Pazdana, którego wcześniej wyśmiewali... I nie będę kłamać, sama nie miałam o nim najlepszego zdania po spotkaniu z Litwą, jednak zrehabilitował się chłopak x10 i nawet nie chcę sobie wyobrażać jak wyglądałby ten mecz bez jego obrony.
Bartka tylko zabrakło! Eh, ale mnie wzięło! I żeby tak na Pasiaka?! Przecież on wróg, numer jeden, a właściwie numer jeden do kwadratu, bo nie dość, że w Cracovii gra, to jeszcze sobie z Tarnovii tam poszedł. No jak tak można, taki dobry piłkarz i z sercem po złej stronie?! A ja to w ogóle mam ostatnio szczęście do tych fajnych panów z kibicowskim serduchem bijącym w innym rytmie niż moje... :P
Cóż więc pozostało? Ściskać kciuki za spotkanie z Irlandią, no i mieć wielką nadzieję, że po wyjściu z grupy spotkamy się ze Szwajcarią. Wtedy mamy szansę na dalszą walkę, a przecież właśnie tego wszyscy chcemy!
Piłkarze tym razem nie zawodzą. Kibice też nie. Coś musiało zawieść... Tak, dobrze myślicie, brawa dla Polsatu! Komentować to bardziej chyba sensu nie ma, w końcu Internet już nie raz i nie dwa te decyzje podsumował... A mi tylko kolejny raz wstyd, że to moja sieć. :/
Jedyne, co mi sen z powiek spędza ostatnio, to żużel. Jakoś tej mojej Unii nie idzie w tym sezonie, ocieramy się o tę I ligę i niefajnie byłoby tam trafić. Mimo wszystko ostatnie spotkanie było mega wyrównane i to daje jakąś tam iskierkę optymizmu.
Nie pozostaje nic innego jak czekać na 19:30 i kolejny mecz. Jedziemyyyyyyy!