czwartek, 27 listopada 2014

Telewizja - wróg!

I nie chodzi tu wcale o różne dziwne historie z politykami w roli głównej, krzyczącymi niczym ksiądz z ambony w niedzielę, że wybory sfałszowali, czy temat biednego Kubusia Puchatka, u którego brak spodni nasuwa pytanie: czy to na pewno Puchatek, a nie Puchatka? Myślałam, że po sławnej historii z oślą parą w zoo i jeszcze sławniejszą aferą o teletubisia z czerwoną torebką nic głupszego nie da się wymyślić... Ale jak widać wszystko jeszcze przed nami.
Nie chodzi również o te tak popularne ostatnimi czasy paradokumenty, które są emitowane już chyba na wszystkich kanałach. Te same dziwne historie, ci sami bohaterowie... Ale widać ktoś to ogląda, skoro powstaje tych programów coraz więcej.
Reklamy też nie są aż tak szkodliwe w porównaniu z tym, o czym chcę pisać. Wiadomo, że ogłupiają w jakiś tam sposób, sprawiają, że sięgamy po niepotrzebne nam produkty, wciskają drogie, markowe rzeczy mimo, że tańszy zamiennik wcale nie jest gorszej jakości...

O co więc chodzi?
U mnie w domu telewizor mógłby chodzić na okrągło. Przed południem jeszcze jako taki spokój, bo przy zwierzętach robią, obiad trzeba, sprzątnąć trochę. Zaczyna się, kiedy siostra wraca ze szkoły. Nakłada obiad i tradycyjnie włącza telewizor. Nieważne, co leci. Nieważne, że nawet nie patrzy w ekran, włączyć musi.
Potem już tak do wieczora, głupoty jakieś: paradokumenty, powtórki seriali, które leciały już sto razy a i tak musi "obejrzeć" sto pierwszy. W najgorszym wypadku pseudo muzyka z pewnego kanału ogólnodostępnego w telewizji naziemnej... Ja wiem, że każdy sobie chce czasem muzyki posłuchać, ale MUZYKI, a nie ciągłego łup łup, pseudo gwiazdek jednego przeboju które zaistniały... cyckami w teledysku.
Jak siedzą w pokoju (siostry) to jeszcze pół biedy, czasem pójdą gdzieś na godzinę, półtorej...a po powrocie z pretensjami, bo ktoś się ośmielił wyłączyć odbiornik, a przecież one to oglądają!
Przychodzi wieczór...
Kto by sobie nie chciał obejrzeć wieczorem czegoś fajnego, zwłaszcza jakiegoś ciekawego filmu dokumentalnego z wątkiem historycznym? Na takich to nawet ja nie śpię!
Ale gdzie tam, znów seriale, te same, które będą lecieć na drugi dzień po południu. Potem kolejne odmóżdżacze, oczywiście powtórki. I tak mija czas. Około północy telewizor wreszcie gaśnie. W duchu dziękuję temu, kto wymyślił ten bajer, że po braku aktywności trwającym godzinę sam wyłączy się.
Wreszcie można się wygodnie ułożyć, w ciszy i bez migających po ścianach cieni. Sen przychodzi szybko.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby otwierając zaspane oczy nie widzieć na wyświetlaczu komórki godziny 4:22. Nie wiadomo co się dzieje, dopiero po chwili do świadomości dociera, że jest bardzo wcześnie rano, a telewizor... znów włączony. Na jakiś paradokument o pracy strażaków, czy coś... Zbyt wcześnie, żeby to ogarnąć.
Po kilku minutach daje się słyszeć chrapanie... Wychodzę więc po cichu z łóżka, na paluszkach zbliżam się do śpiącego widza, ale nigdzie nie dostrzegam pilota. Macam pod poduszką, pod łóżkiem, pod kołdrą też żadnych zarysów poszukiwanego przedmiotu nie widać. Pozostają dwie opcje, albo skorzystać z magicznego wielkiego wyłącznika na odbiorniku, albo wrócić do łóżka i próbować zasnąć. Pierwszą od razu odrzucam, wyłączany tym przyciskiem telewizor wydaje głośny dźwięk, który zaraz śpiącego widza obudzi, i znów będzie marudzenie, że przecież przy telewizorze lepiej się zasypia. Wślizguję się więc pod kołdrę, którą naciągam na głowę, przynajmniej ciemno jest.
Piszę jeszcze SMS'a do K., nic wielkiego, zwyczajne miłego dnia, ale pamiętam jak na początku naszego związku pisaliśmy takie wiadomości codziennie, ile dawały radości, a teraz nie ma już takiej możliwości, bo na dół telefonu nie zabiera, a nawet, gdyby zabierał, to kto mu włączy zasięg te 800m pod ziemią?
Ze spania nici, chwała temu, kto wymyślił czytniki e-booków w telefonie. Choć i tak nie wiem za bardzo, o czym czytałam, zbyt wcześnie żeby ogarnąć jako takie myślenie.
Chwilę później dzwoni budzik, niemożliwe jak szybko zleciała ta godzina. Teraz wiem, że już na pewno nie zasnę, znam zbyt dobrze ten schemat: najpierw budzik, który obudzi albo i nie, może i pół godziny dzwonić, a potem wszystko biegiem. Kawa, radio, szykowanie się do szkoły, samochód pod oknem. Dopiero po siódmej wszyscy wychodzą, robi się cicho. Ostatnia szansa żeby wyrwać choć trochę snu.
Przed dziewiątą ktoś łapie mnie za kostkę, potrząsa. Otwieram zaspane oczy i słyszę: a Ty co tak długo śpisz? Z kuchni odpowiedź: jak siedzi nad głupotami przez pół nocy, to nie ma co się dziwić.
I trzeba wstać.
Tak, ja siedzę nad głupotami. Wiele bym dała, żeby nie siedzieć, uwierzcie. Żeby położyć się tak jak K., po 21, wstać wcześnie rano i witać kolejny dzień bez bólu głowy, a już nie pamiętam kiedy udało mi się obudzić rano i go nie czuć.

poniedziałek, 24 listopada 2014

LBA #2 ; LBA #3.

Jakiś czas temu (dobre sobie, ponad miesiąc temu!) zostałam nominowana do LBA przez bloga egzystencjalizm.bloog.pl. Odpowiedziałam na pytania, dodałam sobie kopie roboczą a potem...kompletnie mi się o niej zapomniało, za co bardzo przepraszam!
Dopiero ostatnia nominacja od Sabiny (mamakluseczki.blogspot.com) przypomniała mi, że mam tutaj już taki post do dodania, więc czym prędzej zabieram się do dopisania kolejnych odpowiedzi i publikacji!:)


Pytania od egzystencjalizm.bloog.pl:

1. Co najbardziej podoba ci się w prowadzeniu bloga?
Możliwość wypisania tego, co siedzi w środku. Znajomym nie zawsze można powiedzieć wszystko to, co by się chciało, na fotoblogu nie ma sensu pisać, bo tam i tak nie czyta tego prawie nikt. Tutaj można napisać wszystko, radości, smutki, wyrazić swoje zdanie na jakiś temat, podyskutować o tym z innymi. Poza tym blogowanie to również forma pamiętnika, a te prowadzone online są w moim przypadku dużo trwalsze niż papierowe, chowane pod materacem.

2. Co sądzisz o introwertykach?
Nie oceniam ludzi według takich kryteriów. Wiadomo, każdy jest inny, więc wrzucać wszystkich do jednego worka patrząc tylko na jedną cechę czy zbiór cech byłoby wielką niesprawiedliwością.

3. Do czego porównujesz miłość?
Moim zdaniem nie da się jej do niczego porównać. Dwie połówki jabłka, płomień świecy czy rozerwana na pół dusza są moim zdaniem zbyt banalne. I co bym innego nie wymyśliła to też będzie banalne. Dla mnie nie ma ani definicji miłości, ani jej porównań. To się po prostu czuje, patrzysz na drugą osobę i wiesz, że to na pewno to.

4. Jaki jest Twój największy sukces w życiu?

Mogłabym napisać, że cudowny Mężczyzna, ale to dzięki jego uporowi jesteśmy razem, więc to nie mój sukces. Matura? Niby te procenty powędrowały w okolice dziewięćdziesięciu, ale co z tego, skoro i tak nie mogłam iść na studia, a jeśli kiedyś jeszcze zacznę studiować, to na pewno zaocznie i wyniki się praktycznie liczyć nie będą. Egzamin zawodowy? Fakt, tu można pomyśleć o sukcesie, bo patrząc na zaangażowanie nauczyciela z głównego przedmiotu przygotowującego do egzaminu jakim były Zajęcia Specjalizacyjne mogłoby być źle. jest też kilka wygranych konkursów, ale to również nic szczególnego. Wygląda na to, że wszystko jeszcze przede mną. ;-)

5. Jakie masz priorytety?
Wszystko ma swoje priorytety, niestety
Wszystko ma swoje wady, zalety...
Nie wiem dlaczego, ale zawsze na myśl przychodzi mi ten utwór Paktofoniki. A te moje? Chyba te z punktu nr 8.

6. Jaką wartość w życiu cenisz sobie najbardziej?
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to szczerość. W końcu niczego nie można budować na kłamstwie, rodziny, miłości, przyjaźni. Oszustwo prędzej czy później wyjdzie na światło dzienne i wtedy wszystko może runąć w jednej chwili, dlatego uważam, że lepsza najgorsza prawda niż jakiekolwiek kłamstwo.

7. Czy jesteś krytyczna wobec siebie? Jeżeli tak, to dlaczego?

Bardzo, a nawet więcej niż bardzo. Dlaczego? Żeby nie siąść na laurach. W końcu jeśli teraz robię coś dobrze, to mogę robić to coraz lepiej, dążyć do jakiegoś ideału. Choć nie jest to jakieś przesadne, za wszelką cenę.

8. Czego brakuje ci w życiu?
Nie jest to nic wyszukanego: wspólnego mieszkania z moim Mężczyzną, pracy, kiedyś dzieci... Wszystko do zrealizowania w najbliższym czasie. No, może poza ostatnim, bo to dopiero za kilka lat. ;-)

9. Co sądzisz o dzisiejszych kobietach?

Nie chciałabym uogólniać, więc zacznijmy od tego, że jak zawsze - są te dobre i te złe.
Złe? Wszystkie te, którym bardziej zależy na grubości portfela mężczyzny niż na jego charakterze. Te, które świecą tyłkiem, wydekoltowane - zamiast zostawić wszystko to dla tego jednego wyjątkowego. Przecież można się ubrać kobieco bez pokazywania prawie wszystkiego. Te, które zdradzają, kłamią, sprzedają swoje ciało za pieniądze mimo, że mają za co żyć. To pytanie to temat na długą notkę. A te dobre? Przeciwieństwa, i tych kobiet powinno być jak najwięcej. Może i kiedyś było tak samo, ale nie było to aż tak widoczne. Teraz wszystkie fejsbuki, fotki, instagramy i nie wiadomo co jeszcze...profil za profilem i cycki, wyzywające pozy, miniówki odsłaniające tyłki... Fu!

10. Gdzie czujesz się najlepiej?
Przy moim Mężczyźnie. Nieważne gdzie, czy na spacerze, czy w domu przed telewizorem, przy nim jest najlepiej.

11. Jakie było twoje dzieciństwo?

Szczęśliwe, mimo wszystko. Przypominając sobie te wszystkie zabawy, układanie puzzli, klocków lego, kinder niespodzianki po niedzielnej mszy, siedzenie na młynku... Wszystko było pięknie, do czasu.



I pytania Sabiny:

1. Z czym kojarzą Ci się Włochy?
Przede wszystkim chyba z piłką. Może nie jestem jakoś specjalnie nastawiona na kibicowanie włoskim drużynom, ale bardzo często pojawiają się w najlepszych rozgrywkach. No i pamiętam z pierwszych lekcji z mapami jak nauczycielka zawsze mówiła, że Włochy najprościej na mapie znaleźć, bo to ten but na obcasie co piłkę kopie. :D
Poza tym oczywiście z jedzeniem! Z pizzą którą uwielbiam w każdej odsłonie (poza tą z owocami morza) i spaghetti na czele.
No i nie mogłam tego nie napisać - z surowym makaronem jaki musieliśmy! jeść na dniu europejskim w podstawówce. Do dziś pamiętam i prawdopodobnie przez to nie lubię makaronu al dente.

2.Książka, którą bez wahania polecasz?
Tandaradei! Sapkowskiego. Niby tylko krótkie opowiadanie, ale warto.  Nie będę pisać o czym, bo pewnie streściłabym całość, łącznie z zakończeniem. :P

3.Czy oglądasz telenowele - jeśli tak, to jakie?

Żebym z zaciekawieniem śledziła losy bohaterów to powiedzieć nie mogę, jednak z racji telewizora w pokoju przeważnie wiem co się dzieje w M jak miłość, Barwach szczęścia czy Na dobre i na złe. Słucham jednym uchem, bo oczy i drugie ucho mam zawsze zajęte czymś, co lubię, ale jednak coś tam do mnie dociera.

4.Co sądzisz na temat stylizowania maluchów?

Raczej nie popieram. Wiadomo, że są jakieś bale małych przebierańców w przedszkolach/szkołach, sesje zdjęciowe, filmiki, albo można zwyczajnie dziecko od tak ubrać w coś innego niż zwykle, żeby miało frajdę i mogło się poprzeglądać w lustrze (u nas po mieszkaniu pewnie będą czasem latać takie urocze małe rockowe księżniczki:D) ale jak widzę te wszystkie konkursy piękności dla maluchów czy dzieci ubierane tak na co dzień - stanowcze nie.

5.Ulubiony aktor i film?
Nie da się wybrać jednego, nie sposób też wymienić wszystkich.
Tato i Sara, co za tym idzie Linda! G.I. Jane z Demi Moore, Michaele Rodriguez też lubię, Wenta Millera, czy nieżyjącego już niestety Robina Williamsa.

6.Celebryta, którego nie znosisz i dlaczego?

W tej kwestii Doda chyba na długo pozostanie numerem jeden, mimo, że już od jakiegoś czasu nie słychać o niej za wiele. Dziewczyna ma fenomenalny głos z którym mogłaby zrobić prawdziwą karierę, a nie zdobyć pseudo sławę śpiewając kiczowate teksty i pokazując się z lizakiem w dość jednoznacznym kształcie.

7.Ideał mężczyzny (lub kobiety) to?
Przy mężczyźnie zostańmy - mój Górnik! :D 

A jeśli chodzi o kogoś popularnego, to hm... Zdjęcia Kita Haringtona uwielbiam oglądać, lubię Podolskiego (również dlatego, że mamy tę samą datę urodzenia :D), a w Lindzie się zakochałam po filmie 'Tato', choć zawsze jak leci jakiś film z nim to nie ma opcji żeby ktoś zabrał pilot. :D

8.Mega popularny blog który czytasz?

Nie znam się na tym. :P Kiedyś czytałam blog Artura Andrusa (którego uwielbiam!), ale niestety jakiś czas temu przestał publikować. :(

9.Co sądzisz o portalach społecznościowych?
Mam facebooka, ale nie jest mi on niezbędny do życia. Szczerze mówiąc wchodzę tam tylko i wyłącznie sprawdzić posty w grupach do których należę (książkowe, konkursowe, kulinarne, blogowe również). Mogłabym nie wchodzić i nie rozpaczać z powodu braku kontaktu ze światem.

10.Jakie pobudki skłoniłyby Cię do emigracji?
Pewnie pieniądze. Albo miłość. Wiem, powinno być w odwrotnej kolejności, ale miłość już mam i ona na szczęście za granicę się nie wybiera. A pieniądze właśnie mogą być problemem. Zwłaszcza jeśli marzy się o gromadce dzieci i domku z ogródkiem. ;-)

11.Piosenkarz, piosenkarka, zespół - jaka muzyka Ci w duszy gra?
Ciężko wskazać jedno. Słucham wszystkiego poza disco polo i trance/dance. Najczęściej? Coma, Iron Maiden, Paktofonika, Dżem, Green Day.


Zwyczajem zapoczątkowanym w pierwszym poście z tej serii nie nominuję nikogo, za to zapraszam do przejrzenia blogów nominujących, podanych w notce.:)

czwartek, 20 listopada 2014

Czy to w ogóle ma sens?

Słyszycie: związek na odległość.
Myślicie: to długo nie potrwa.
Nie mówcie, że nie, też tak kiedyś myślałam, bardzo dobrze wiem, jak jest. Myślałam tak zanim go poznałam, myślałam tak również na początku istnienia tego, co on nazywał od pierwszych dni związkiem, a ja zwyczajnie się tego określania bałam.
Dziś, w tę drugą rocznicę mogę z czystym sumieniem powiedzieć tak, to ma sens.
Są chwile lepsze i gorsze, wiadomo, ale tak jest w każdym związku, nie tylko tym, gdzie odległość między osobami jest znaczna.
Pewnie przychodzą wam na myśl zdrady... Ale przecież i ludzie mieszkający pod jednym dachem zdradzają się. Większa pokusa? A skąd! Jeśli się kogoś kocha, to nie patrzy się na innych, starych znajomych czy nowo poznanych, czeka się na tego jednego, wyjątkowego, który gdzieś tam daleko po drugiej stronie kabelka potrafi sprawić, że uśmiech błyskawicznie pojawia się na twarzy.
Ten związek naprawdę niewiele się różni od innych. Powiedziałabym nawet, że momentami jest lepszy. Może i nie spotykamy się co tydzień, ale z drugiej strony jeśli już się widzimy to jest to w najgorszym wypadku te siedem dni, dziesięć a zdarza się nawet czternaście. Całe dnie razem, poznawanie zwykłej codzienności, życia ze sobą. Wspólnego gotowania, zmywania, sprzątania, zakupów. Buziaki przed pracą, czekanie aż miną te długie godziny i w końcu wróci, wspólne zasypianie tak, żeby się wyspał gdy musi wcześnie wstać. Dla mnie to zdecydowanie lepsze niż codzienne spotkania na godzinę czy dwie, gdzie idzie się na spacer, do kina, na pizzę, potem żegna i rozchodzi do swoich domów. Niby partnerzy się znają, ale jak przychodzi do wspólnego mieszkania to zaczynają się kłótnie o jakieś swoje stare przyzwyczajenia, które wcześniej się ignorowało, bo nie miało z nimi styczności, albo zwyczajnie druga strona o nich nie wiedziała. A my decydując się na wspólne mieszkanie wiemy o sobie już wszystko co niezbędne żeby dni mijały spokojnie, bez kłótni o drobne szczegóły, bo łatwiej nauczyć się z nimi żyć stopniowo, niż dostać wszystko na raz.
I byłoby naprawdę pięknie, gdyby nie ta potworna tęsknota która ogarnia człowieka wraz z momentem rozstania. Jeszcze go widzę, stoi przede mną, przytula i mówi, że kocha, a ja już - jak on to nazywa - odkręcam kranik i łzy odbierają mi głos tak, że ledwo udaje mi się powiedzieć kierowcy za jaki bilet płacę, a do mojego Mężczyzny w ogóle mówić w stanie nie jestem, wszelkie podziękowania muszą iść w SMS-ie.
Kolejne dni się ciągną, spojrzenie na zdjęcie wywołuje łzy, a mimo to nie potrafię ustawić na tapetę nic innego. Nic nie bawi, nie poprawi humoru. Potem przychodzi ten czas neutralny, niby się tęskni, ale nie jest to już tak dotkliwe. Najgorsze wraca kilka dni przed spotkaniem... Wahania nastrojów niczym w czasie ciąży, śmiech na przemian ze łzami i nawet nie potrafię określić, czy to łzy szczęścia czy wręcz przeciwnie.
To długo nie potrwa? Mam nadzieję! Niedługo Barbórka, kolejne spotkanie. Ciągle przeglądam ogłoszenia, znajdziemy takie, gdzie warto będzie zanieść podanie i mam nadzieję, że z nowym rokiem uda się wejść w nowe życie, razem.

piątek, 14 listopada 2014

O kiełbasie wyborczej...

...która przed wyborami w tym roku kiełbasą wcale nie jest (nie żebym żałowała, bo nie lubię ;-)).
Mój region - a i cały kraj pewnie też - ogarnęło przedwyborcze szaleństwo.
Począwszy od tych najmniejszych kandydatów jakimi są ubiegający się o miano radnego wsi, przez radnych powiatu na wójcie skończywszy.
W mojej miejscowości, gdzie liczba uprawnionych do głosowania wynosi trzydzieści osób kandydatów jest aż dwóch. Żeby było zabawniej jesteśmy połączeni z sąsiednią wsią, gdzie liczba uprawnionych jest niewiele większa, a liczba kandydatów to również dwoje. Tak więc niewiele ponad sześćdziesiąt osób będzie wybierało swojego faworyta spośród czterech kandydatów. Ilu z tych sześćdziesięciu w ogóle do głosowania pójdzie to już inna sprawa.
A wybierać jest z czego, naprawdę... Nie będę tutaj przedstawiać sylwetek kandydatów, choć pokazanie ich moim okiem pewnie byłoby zabawne... Niby nikomu bloga nie podawałam, tym bardziej tutaj żadnych danych, ale nie ma co ryzykować, różnie mogłoby być gdyby ktoś to znalazł. ;-)
Listonosz straszy niemal codziennie. Widząc wjeżdżający na podwórko samochód mama już wygląda kolejnych rachunków albo upomnienia za niezapłacenie jakiegoś kwitka, który się zawieruszył w stercie papierów, a dostaje na szczęście tylko kilkanaście ulotek. Drugie tyle można dzień w dzień znaleźć wetknięte w ogrodzenie.
Obecna władza wydała książkę: połowa dotyczy historii gminy, druga część to zdjęcia aktualne i opisy wydarzeń z teraźniejszości - imprez, wystaw, wycieczek. Jest co czytać, naprawdę, zwłaszcza w części historycznej, którą uzupełnia wiele archiwalnych zdjęć ze zbiorów własnych i muzeum. To chyba największy plus tej całej kampanii i strasznie żałuję, że nakład to tylko jedna sztuka na jedną rodzinę w gminie... Byłby świetny prezent! 
Do tego biuletyn informacyjny wydawany w gminie, zawierający podsumowanie kadencji. Dla mnie nic interesującego, bo wiem, co się dzieje, tyle, że zdjęcia pooglądam. I jak to z rzeczami mniej interesującymi bywa - można dostać kilka sztuk, wieszają na każdej bramie, nawet, jeśli podwórko jest zarośnięte, budynki zawalone i widać, że nikt tam nie mieszka... Jest kawałek bramy? To wieszamy!
W zeszłą sobotę do kolekcji doszła jeszcze książeczka z pieśniami patriotycznymi, tym razem ufundowana przez kontrkandydata na wójta... Nic, tylko śpiewać. ;-)
Jeden z kandydatów dba o zdrowie wyborców, zamiast ociekającej tłuszczem kiełbasy z grilla i imprezy pełnej alkoholu rozdaje... soczki jabłkowe w kartonach. ;-)

Wszystko przebija chyba wiadro z dość zabawnym obrazkiem przedstawiającym krowę.
Do tego kubki, długopisy... I znów dziesiątki ulotek.
Nawet nie chcę liczyć ile to pieniędzy, zwłaszcza tych spalonych, potarganych czy rozmoczonych przez deszcz - w postaci ulotek.
A i tak jeśli ktoś ma na danego kandydata zagłosować, to zagłosuje i bez tego typu prezentów.
Moje pierwsze wybory... Bo na poprzednie, do sejmu, nie poszłam, mimo, że już mogłam. Tam nie ma znaczenia na kogo zagłosuję, i tak do koryta dopchają się te same świnie z najwyższymi numerami na listach.
W tych wyborach, gdzie krzyżyk przy nazwisku rzeczywiście oznacza głos na daną osobę, a nie jej partię warto zagłosować. Tutaj ten głos może coś zmienić. Cztery lata temu zmienił i to bardzo! Stare układy, wszystko minęło, rozpoczęła się praca - efektywna praca. Teraz wychodzą niestety te gorsze strony... Przekręty, pozwy, podsłuchy i nie wiadomo co jeszcze. Naprawdę nie wiadomo gdzie postawić ten krzyżyk. Ale jest jeszcze czas doczytać, dopytać, dowiedzieć się jak było z tym a jak z tamtym. Pójdę na pewno.



Mam nadzieję, że mnie nie zamkną za naruszanie ciszy przedwyborczej. :D

niedziela, 9 listopada 2014

Ja też lubię jesień!;-)

Jesień prawie już minęła, przynajmniej ta piękna i kolorowa, bo kalendarzowa trwa przecież jeszcze ponad miesiąc. Minęły również jesienne tagi pełne tak denerwujących mnie, powielanych z bloga na blog jednowyrazowych punktów, więc czas na mój jesienny post. 
Fakt, miał być wcześniej, ale zawsze coś
Szczerze mówiąc, to lubię każdą porę roku. Każda jest inna, ma jakieś swoje wyjątkowe akcenty i oryginalność, która urzeka.


Za co lubię jesień?


 
* jesienią, w listopadzie, jest taki jeden magiczny dzień, który bardzo przypomina mi o najważniejszej osobie w moim życiu i pozostanie w sercu na zawsze. Mimo chłodu za oknem robi się cieplej na serduszku na samo wspomnienie tej magicznej daty. 

* ciepłe, za duże, czarne lub szare bluzy z kapturem! Dla mnie zdecydowanie lepsze niż te wypisywane wszędzie sweterki. Choć wiadomo, każdy lubi co innego. ;-) 

* magiczne zachody słońca! Mimo tego, że latem dzień o wiele dłuższy, to niebo przeważnie bezchmurne, a wiadomo - im więcej obłoków na niebie tym ładniej koloruje je blask zachodzącego słońca. Jesienią rozpoczyna się sezon na zdjęcia zachodów słońca, znów do folderów wpadnie kilka bardzo ciepłych, gorących wręcz ujęć.

* mgliste poranki! Kierowcy na nie narzekają, ale ja mam w łapie aparat, a nie kluczyki od samochodu, więc takie mgliste pobudki bardzo mnie cieszą. Te zaszronione też, ale mam nadzieję, że prędko nie nadejdą. ;-)

* kolorowe liście - żółte na brzozach, złote na klonach, czerwone dzikiego bzu czy sumaka octowca rosnącego za oknem. Kiedyś chciałam nauczyć się robić z nich róże... Może jeszcze się uda, nawet w tym roku, o ile słońce wróci. :-)

* grzyby, grzyby wszędzie! W sosie do placków ziemniaczanych, zupie, zalewie octowej w słoikach. I te ładnie pachnące, suszące się na oknie w jesiennym słońcu, uwielbiam! I nie tylko te jadalne - bo mimo, że trujące, to muchomory wyglądają bardzo ładnie i dobrze mieć taki czerwony kapelusz w swojej galerii jpg. ;-)

* pieczone ziemniaki - niby można je zrobić o każdej porze roku, ale jakoś najbardziej kojarzą mi się one z jesiennymi wykopkami, ognisko, masa popiołu i wyjmowane z niego ziemniaki, które je się potem z odrobiną masła i soli. Pyszności!

* dynie - te różowe na dżem, kabaczki do duszenia, czy też te okrągłe, które w dzieciństwie tak lubiłam wycinać. Halloween nigdy nie obchodziłam, ale co wycięłam, to moje. A i tak krowy zjadały potem, więc nic się nie marnuje. ;-) 

* babie lato - płynące w powietrzu, oplatające ciało... magia późnego lata i wczesnej jesieni. ;-)

* kasztany, żołędzie, jarzębina - teraz spotykam je na każdym kroku i chętnie fotografuję, w czasach podstawówki często były potrzebne do szkoły, a jak na złość nigdzie w okolicy nie można było znaleźć. I nie mogę się już doczekać, kiedy za parę lat będziemy chodzić jesienią z dziećmi do parku szukać kasztanów na ludziki. :-)

* widok cmentarza nocą - samego święta Wszystkich świętych nie lubię, jest takie sztuczne, jakby ludzie chodzili na cmentarz tylko po to, żeby sobie pogadać z rodziną. Ale miliony światełek nocą - coś pięknego.

* wieczory z książką, pod kocem i z kubkiem gorącej herbaty w ręce. Do szczęścia brakuje wtedy tylko mruczącego kota... Mimo, że mam ich sześć, to niestety nie wolno im wchodzić do domu. 



* jesienne marzenia: o kieliszku wina przy kominku, puszystym dywanie do zabaw z dziećmi kiedy za oknem zimno i deszcz... i wiele innych. ;-)








czwartek, 6 listopada 2014

A w urzędzie... zaskoczenie!

Znów nadszedł ten dzień, kiedy ja jako grzeczna bezrobotna stawiam się w Urzędzie Pracy. Do tej pory, przez czternaście długich miesięcy każda wizyta tam wyglądała tak samo: wejście do pokoju, zajęcie miejsca przy jednym z trzech biurek, pokazanie dowodu, dwa podpisy, data kolejnej wizyty i po wszystkim.
Ostatnio dostałam karteczkę, na której była data kolejnego stawienia się do podpisu i... godzina! Trochę mnie zatkało, bo zawsze wchodziło się kiedy chciało, byle wyrobić się w porze urzędowania w wyznaczonym dniu, a tu nagle czas ustalony z góry, w dodatku przeznaczone aż pół godziny na jedną osobę, gdzie wcześniej całe spotkanie zamykało się w dosłownie pięciu minutach.
Nijak nie była mi na rękę ta wyznaczona pora, przyjechałam busem dwie i pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem, bo następnym bym nie zdążyła. I tak przechodziłam od sklepu do sklepu starając się zabić czas... A zakupów nie cierpię, jakby nie to, że wcześniej przygotowałam sobie małą listę potrzebnych rzeczy pewnie ani by mi się śniło odwiedzić tyle placówek handlowych i przesiedziałabym cały ten czas w parku.
I tak brakło mi rzeczy do załatwienia, więc już pół godziny wcześniej siedziałam na ławce pod drzwiami pokoju numer jeden. Obok jakaś pani rozmawiała przez telefon skarżąc się, że czeka na wejście do pokoju już dwadzieścia minut. 

No ładnie - myślę sobie i już w mojej głowie pojawia się czarna myśl, że też będę długo tam siedzieć, nie zdążę na bus i będę musiała znów czekać dwie godziny na kolejny.
Kilka minut po zakończeniu rozmowy pani wreszcie została przyjęta, wyjęłam dowód osobisty i próbowałam uzbroić się w cierpliwość, kiedy nagle drzwi do pokoju przed którym czekałam otworzyły się.
- Pani do jedynki? - usłyszałam miły głos, a że na korytarzu nie było już nikogo innego to z pewnością musiało być do mnie.
- Tak, ale dopiero na dwunastą - odpowiedziałam, bo do wyznaczonej godziny było jeszcze dobre dwadzieścia minut, więc stwierdziłam, że może czekają na kogoś z 11:30, bo się spóźnia. Urzędniczka rozwiała jednak moje wątpliwości zapraszając mnie do środka, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha i informując mnie, że pan z poprzedniej godziny wczoraj się wyrejestrował, nie zdążyli nikogo przesunąć na jego miejsce i teraz ona może mnie przyjąć wcześniej. Niebywałe! Nie dość, że nie spóźniła się, tak, jak przewidywał czarny scenariusz, to jeszcze weszłam sporo wcześniej. No i nigdy nie spotkałam w tym urzędzie tak miłej pracownicy, zawsze odpowiadały w dwóch słowach i mówiły tylko to, co koniecznie powiedzieć musiały.
Nie zdążyłam nawet pomyśleć, jakie kolejne niespodzianki przyniesie ta wizyta, kiedy standardowo podsunięto mi pod nos moją teczkę otwartą na stronie do składania podpisów. Wszystkie pozytywne odczucia gdzieś uleciały zastąpione przez jedno wielkie 'jak zwykle'. Ale nie skończyło się jak zwykle.
Nastąpiła seria pytań: o pracę, kwalifikacje, dojazd, staże, kursy, ubezpieczenia, pasje, plany... Końca nie było widać. Jednak wreszcie nadszedł, upragniony, i zostałam przydzielona do grupy. Nie wiem dokładnie czym się one różnią od siebie, ale dostałam listę programów pomocy z których mogę sobie wybrać interesujące mnie opcje i w styczniu złożyć stosowne dokumenty rekrutacyjne.
Kolejną rzeczą, która mnie zaskoczyła był fakt, że nie będę musiała stawiać się w Urzędzie tak często, bo będzie również kontakt telefoniczno/mailowy. I to mnie chyba cieszy najbardziej, bo data kolejnego spotkania (a teraz telefonu) wypada w styczniu, w tygodniu, w którym zaplanowaliśmy sobie z K. spotkanie. I pewnie trzeba by było je przełożyć na inny termin albo skrócić, spędzić ze sobą dwa, może trzy dni zamiast tygodnia. A tak to tylko kilka telefonicznych pytań. Powinno pójść łatwo.
Podsumowując: to była chyba najlepsza z moich wizyt w PUP. Mimo, że najdłuższa jak do tej pory, to przynajmniej w końcu widać, że ci państwo tam zatrudnieni rzeczywiście coś robią, nawet jeśli jest to tylko uzupełnianie tabelek i czytanie pytań. W końcu ta jedna pani podczas dzisiejszej wizyty napisała więcej niż wszystkie te, z którymi miałam wcześniej do czynienia razem wzięte.
Dalej nie mam złudzeń, że jedyną rzeczą, jaką daje mi ten urząd jest ubezpieczenie zdrowotne, a o znalezieniu pracy za jego pośrednictwem nie ma w ogóle nie marzyć. 

Mimo wszystko od razu lepiej się czuję, kiedy widać, że ktoś poświęca człowiekowi więcej niż pięć minut i mówi więcej niż trzy zdania.
Mam jednak nadzieję, że ten grudniowy wyjazd do K. okaże się jednym z najlepszych jak do tej pory i złożone przeze mnie dokumenty okażą się wystarczająco dobre żeby do urzędu pracy wrócić tylko po to, żeby się wyrejestrować przed rozpoczęciem pracy.