sobota, 27 grudnia 2014

Święta, święta...

...i po świętach. Dużo szumu, trzy szybko mijające dni i już wszystko wróciło do normy.
No, może poza moimi rozmiarami, pewnie szlag trafił cały wysiłek z jesieni i wszystkie ujemne centymetry wróciły, ale nie rozpaczam aż tak, bo wszystko jest do odrobienia. Zwłaszcza jak patrzę na góry jedzenia pochłaniane przez jedną z sióstr to jakiś taki optymizm się we mnie tli...
Ale nie o jedzeniu dziś. Nawet nie o śniegu, który się spóźnił trochę i dopiero wczoraj sypnął porządnie, tak na zakończenie tych dni.
Wiecie, czego mi najbardziej brakowało przez te święta? Kolędników.
Pamiętam jeszcze kilka lat temu chodziłyśmy z dziewczynami po kolędzie. Dzień przed Wigilią z kukłą - grzesiem, śpiewając 'Przy dzisiejszy wiliji' (no, nie wiem jak to zapisać), a w drugi dzień świąt z gwiazdą, śpiewając tradycyjne kolędy i przebierając się.
Ile śmiechu zawsze było! To nic, że po sześciu godzinach chodzenia na drugi dzień nie mogłam się zwlec z łóżka, to nic, że nie mogłam prawie mówić.
Liczą się wspomnienia - chodzenie przez las nocą, kiedy stare telefony nazywane teraz cegłami nie dawały prawie w ogóle światła, a my nie miałyśmy latarki, włażenie w największe zaspy, żeby droga była krótsza, zgubiony but, czekanie na odbiór przez rodziców na stacji benzynowej i dziwne zachowanie kierowców tirów, bo każda z nas wsiadała do innego samochodu i im mniej nas zostawało tym oni byli bliżej i głośniej gwizdali...
Latające za nami psy, grzesiek, któremu zgubiłyśmy w lesie spodnie, bicie się gańcami na środku drogi po spotkaniu z innymi grupami kolędników, zjadanie kilku opakowań rodzynek czy orzeszków kupowanych razem z piwem, żeby się nie wydało w sklepie, że to piwo to dla nas, a nie jest tylko częścią 'zakupów na ostatnią chwilę'.
Starsze osoby, które uśmiechały się ciągnąc za ogon diabła czy dostające lekko gańcem 'na zdrowie w nowym roku'. Ciastka, paszteciki, drobniaki.
I przede wszystkim aktywne święta, a nie leżenie plackiem przed telewizorem.
A w tym roku? Ja nie mam już z kim chodzić, ekipa się wykruszyła, ktoś wyjechał, ktoś inny ma chłopaka z którym woli ten czas spędzić... Innym chyba też się nie chciało, bo jak co roku tych grup było kilka, tak w tym przed wigilią nie przyszedł nikt, a w drugi dzień świąt tylko jedna grupa. Szkoda, naprawdę. Zamiast zajmować się ściągniętym zza granicy Halloween lepiej byłoby sprawić, żeby nasza tradycja nie zniknęła.

Co teraz?
Sylwester. Tak wyczekiwany, bo to kolejne spotkanie, kolejny tydzień tylko dla siebie, kolejny krok w stronę marzeń o wspólnym życiu. Jednak mam wrażenie, że go zepsułam (a raczej pewnie dopiero zepsuję)...
Kolejny raz mnie to łapie, zawsze jak mamy gdzieś wyjść. Tak bardzo nie lubię, a jednocześnie wiem, że on by chciał, że tak rzadko wychodzi, bo ciągle pracuje, nawet w weekendy. Znów te idiotyczne myśli, że nie pasuję, nawet iść ze mną nigdzie nie może, bo przeważnie kończy się to jakąś sprzeczką i pewnie z kimś innym byłoby lepiej...
Wiem, że pewnie nie mam racji, a on ciągle powtarza mi, że przecież nie musimy nigdzie iść, bo jakby chciał to by poszedł, a nie czekał na mnie, ale i tak mi z tym źle... Kto by ogarnął blondynkę?



Jedna z moich ozdób.;-)

wtorek, 23 grudnia 2014

Opowieść wigilijna.

Ten post miał wyglądać zupełnie inaczej - tak, jak w opowiadaniu Karola Dickensa o tym samym tytule. Chciałam być takim duchem Jakuba Marleya, który przywołał by dla Was, choć z pewnością byliście grzeczniejsi od książkowego Ebenezera Scrooge'a, duchy dawnych, obecnych oraz przyszłych świąt Bożego Narodzenia.
Napisałam post, który prawdopodobnie pobił by rekord jeśli chodzi o objętość publikowanych tu przeze mnie tekstów. Cofnęłam się w czasie do momentów, których nie pamiętam i ratowały mnie zdjęcia, do chwil, które kojarzę jak przez mgłę, oraz do tych, które silnie zapadły w pamięć.
Równie wiele miejsca poświęciłam na opis świąt teraźniejszych. Nie tylko tegorocznych, bo przed kilkoma laty ta granica między świętowaniem dawnym a teraźniejszym zarysowała się dość mocno, więc uznałam, że można to tak podzielić.
Najkrótsza była część o przyszłych marzeniach... I ostatecznie tylko ona się tutaj pojawi.
Napisałam to chyba zbyt wcześnie. Przed dodaniem przeczytałam kilkanaście razy i chyba wpływ tych popularnych ostatnio Dobrych myśli sprawił, że postanowiłam wcisnąć magiczny klawisz delete oczyszczający otwarte okienko edytora ze złych wspomnień. 

Doszłam do wniosku, że w końcu są to (a przynajmniej być powinny) święta radosne, więc dlaczego mam tu marudzić, wypisywać dlaczego tak nie cierpię świąt i zamiast odliczać dni do ich rozpoczęcia czekam niecierpliwie na koniec tej szopki? Przecież to i tak nic by nie zmieniło, słowa pisane nie mają takiej mocy, nie ześlą mi świętego Mikołaja który wszystkim wkurzającym i czepialskim tyłki rózgami przetrzepie i zaprowadzi porządek dodając trochę świątecznej magii, która zaginęła gdzieś lata temu.
Trzecie święta odkąd jesteśmy razem i trzecie, które spędzimy osobno. Kolejne Boże Narodzenie bez mojej miłości, bez bliskości, bez możliwości złożenia życzeń patrząc w te niesamowite piwne oczy.
Odliczam dni do Sylwestra, naszego drugiego wspólnego. Jeszcze nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim, ale nawet jeśli zostaniemy w domu oglądając fimy to będzie cudownie, bo razem!
Czekam strasznie na ten 30 grudnia, na prawdopodobny wyjazd.
I czekam też na przyszłość...
Można puścić wodze fantazji, zamknąć oczy i przenieść się w czasie o kilka lat, do małego, przytulnego mieszkanka...
W pokoju mój Mężczyzna pilnujący maluchów czekających niecierpliwie aż włożę ciasto do piekarnika i przyjdę pomóc im ubierać choinkę. Wieszamy bombki i inne ozdoby, do tego pierniki, które wcześniej wspólnie ozdobiliśmy. Wysoko, żeby puchaty kicior, latający za turlającymi się po podłodze bombkami nie dobrał się później do tych smakowitych ciasteczek.
Gaśnie światło, a chwilę potem przystrojone drzewko zapala się dziesiątkami kolorowych światełek. Maluchom błyszczą oczy ze szczęścia, a ja w końcu mam swoje wymarzone święta.
Krótkie te marzenia, przyznaję, ale nie chcę nic więcej dopisywać. W końcu nieważne, co bym tu opisała - przygotowywanie kolacji, zabawę przy piernikach, wieczorny spacer wśród wirujących płatków śniegu... Najważniejsze, żeby to były wspólne święta, z osobą, czy osobami, które są całym światem, dla których warto żyć. Święta pełne miłości.
I tego również Wam chciałabym życzyć - świąt rodzinnych, ciepłych. Spędzonych z tymi najważniejszymi, którzy w pędzie życia i świątecznych przygotowań pozwolą zatrzymać się na chwilę i docenić to, co najważniejsze w życiu - miłość. Wesołych świąt!

sobota, 20 grudnia 2014

Nie tylko Grey.

Gdyby nie moja nauczycielka angielskiego z technikum pewnie nigdy nie sięgnęłabym po tego typu książkę. Ciekawość wzięła jednak górę i nie mogłam oprzeć się pokusie sprawdzenia, w czym zaczytuje się owa pani tak, że na próbnej maturze z angielskiego było jej wszystko jedno kto pisze, kto ściąga, kto rozmawia. Tak w moje ręce wpadła książka E.L. James 50 twarzy Greya i dwie kolejne części serii.
Historia dość banalna: młoda, nieśmiała dziewczyna poznaje czarującego milionera, który może mieć każdą dziewczynę, a interesuje się właśnie cichą Aną. Nie trzeba chyba dodawać, że ona jest w nim zakochana od pierwszego wejrzenia. Po wcale nie tak wielu perypetiach zostają parą, ona wychodzi za niego za mąż i żyją długo i szczęśliwie od czasu do czasu wychodząc w swojej miłości poza łóżko, do czerwonego pokoju bólu.
Wydawałoby się, że historia lekka i przyjemna, czyta się szybko, ale język jakim jest napisana - straszny. Pierwsze, co rzuca się w oczy to... przewracanie oczami. I ciągłe przygryzanie wargi przez przyszłą panią Grey. Szczerze mówiąc jedynym powodem dla którego poszłabym na film nakręcony na podstawie tej książki byłoby sprawdzenie jak reżyserowi udało się owo przewracanie i przygryzanie ukazać.
Mimo szczerych chęci objawiających się ciągłym przeciwstawianiem się Christianowi Anastasia jest bohaterką bez charakteru. W dodatku...łatwą. Długo szukałam odpowiedniego słowa, ale nie potrafię go niczym zastąpić. No bo jak nazwać kobietę, którą - cytując kolegę - wystarczy palcem tknąć a już rozpada się na milion kawałeczków w kolejnym wielkim orgazmie? Zero jakichkolwiek problemów (poza próbami przełamania się do zabaw w słynnym pokoju bólu). Po kilku sekundach jest już gotowa, rozpoczyna się zabawa, błyskawicznie dochodzą, oczywiście oboje razem. Sceny łóżkowe też z czasem stają się nudne, monotonne. Jedyne, co sprawia, że chce się doczytać do końca jest postać Christiana, męskiego, tajemniczego, a przy tym szalenie opiekuńczego, który dla swojej kobiety jest w stanie zrobić wszystko. Która nie chciałaby takiego bohatera? Niestety sam Grey i jego tajemnice z przeszłości nie są w stanie zrównoważyć masy minusów jakimi nafaszerowana jest powieść pani James.
Idąc tym lekko erotycznym tokiem myślenia sięgnęłam po kolejną książkę o tej tematyce - Na każde jego żądanie autorstwa Sary Fawkes. Mimo, że seria składa się z bodajże sześciu tomów, to udało mi się przebrnąć zaledwie przez jeden i to z wielkim trudem. Historia bardzo podobna do tej o Christianie i Anie. Jest bogaty, pociągający mężczyzna, jest szara myszka, którą on się interesuje, a ona oczywiście od razu poddaje się jego urokowi. Na tym (nie)stety podobieństwa się kończą. Mimo, że pani Fawkes bardziej przyłożyła się do języka, to jednak po lekkości czytania dobrze znanej mi z 50 twarzy Greya nie ma tutaj ani śladu. A główna bohaterka? Jeszcze gorsza niż Ana, jeszcze bardziej uległa. Podczas gdy pani Grey próbowała się jeszcze jakoś mężowi przeciwstawić, zrobić coś czasem na własną rękę, to Lucy zachowuje się jak sterowana przez swojego mężczyznę zabawka.
Zniechęcona kolejnym dość marnym tekstem odpuściłam sobie na jakiś czas tego typu książki, aż całkiem przypadkiem trafiłam na Zbudź się kochanie. Książka skusiła mnie bo znalazłam ją w dziale fantastyka - pomyślałam, że wszystkie erotyczne niedociągnięcia zatuszuje solidna porcja magii.
Poznajemy dwa małżeństwa. Pierwsze z nich, Elaine i Matthew żyjących w dwudziestym wieku. Ona, pragnąca gorącej fizycznej miłości, której upust musi dawać sama kiedy jej mąż smacznie śpi odmawiając zbliżenia zawsze z wyjątkiem środy. Drugie - Morrigan i Charles. Ona piękna, rok po ślubie jeszcze dziewica. On pragnący spełnienia ich związku i dzieci. Historia zaczyna się, kiedy w końcu Charles prawie siłą bierze to, co powinna dać mu jego żona. Po nocy poślubnej w ciele Morrigan budzi się Elaine i z przerażeniem próbuje dowiedzieć się, jakim cudem przeniosła się w czasie o kilka wieków i próbuje znaleźć sposób jak wrócić do swojego stulecia i swojego męża. Charles ma swoją dumę. Kusi cnotliwą żonę nie wiedząc, że w jej ciele znajduje się teraz zupełnie inna kobieta, która odpływa na samo wspomnienie krótkich chwil spędzonych z tym urzekającym mężczyzną. Gorące sceny erotyczne (nie tak monotonne jak u pani James!), sercowe rozterki Elaine, która odkrywa w Charlesie swojego wymarzonego partnera, a jednocześnie ucieka od zbliżenia z nim, gdyż czuje się jakby zdradzała swojego męża 'z poprzedniego życia' i historia Morrigan, która okazuje się być druidką zamieniającą ludzkie dusze i ciała, a nie świętoszkowatą dziewicą tworzą świetną całość.
I ta właśnie historia przywróciła mi wiarę w to, że jednak warto sięgnąć po książki o podobnej tematyce, bo nie są to tylko puste opowiastki. A że te puste opowiastki są bardziej znane... Najwyraźniej każdy człowiek potrzebuje czasem takiego odmóżdżacza. ;-)

środa, 17 grudnia 2014

Miłych wspomnień czar... ;-)

Niezbyt lubię tego typu posty - powtarzające się u wszystkich (Choć nawet LBA może być fajne jak dostaje się kreatywne pytania - i na szczęście do tej pory tylko takie dostawałam:), ale powiem Wam, że im więcej postów z serii Dobre myśli przeczytałam tym bardziej podoba mi się ta zabawa. Zwłaszcza, kiedy za oknem szaro buro, druga połówka nie dość, że dwieście kilometrów ode mnie to jeszcze kilkaset metrów pod ziemią...
Najpierw podpatrzyłam u Leny, potem jednak przyszły powrotowo - barbórkowe wpisy i... dopadła mnie nominacja od Selinze (której teraz nie umiem znaleźć:<), więc z jeszcze większą radością wytężam moją blond główkę cofając się w czasie i szukając tych miłych akcentów.



Wakacje 2005r.
Przyszła nagroda za napisane przeze mnie wypracowanie o ochronie przyrody. Wyróżnienie, a konkurs ogólnopolski! Cieszyłam się jak dziecko... Zaraz zaraz, przecież byłam dzieckiem. ;-)
Dostałam plecak, z którym długo chodziłam do szkoły i strasznie było mi smutno jak zakończył swój żywot, książkę, którą swego czasu na pamięć znałam, klocki lego, które uwielbiałam, kasety wideo, których nie obejrzałam nigdy, bo mieliśmy tylko odtwarzacz DVD. I dyplom, który wychowawczyni "pożyczyła" do skserowania i nigdy do mnie nie wrócił.

Wakacje 2008r.
Najlepsze wakacje w moim życiu, jeśli mamy na myśli wakacje jako wolne od szkoły. Długie wieczory na przystanku, muzyka, rozmowy o wszystkim i zwykłe wygłupy, oglądanie gwiazd leżąc na środku drogi za wsią. I 'Nagie anioły'.

Maj 2010r.
Tej nocy pewnie nigdy nie zapomnę, Pierwsza poważna rozmowa pewną osobą poznaną na czacie. Znaliśmy się dość długo przed tym, rok ponad, ale zawsze to były żarty, dogryzanie sobie. Mimo, że nie przetrwało 'internetowej próby czasu' i nie było nam dane do tej pory się spotkać, to wiem, że kiedy zamieszkam w końcu na Śląsku na niejedno piwo pójdziemy. ;) Wiele mu zawdzięczam, bo te rozmowy nie raz pomogły. I pomagają nadal, bo mimo, że nie jest to już taka relacja jak przez dwa lata od 2010, to jednak wciąż mamy dobry kontakt.

Czerwiec 2010r.
Kolejny czat GG, poznaję kolejnego Dobrego Duszka (ta, uśmieje się jak to przeczyta, Wredniak jeden ;P). Pamiętam jak dziś - używałam ciągle zdrobnienia jego imienia, którego nie lubi (i swoją drogą używam go do dziś, a on dalej nie lubi:D) i strasznie się wkurzał, potem jakoś rozmowa przeniosła się na numer prywatny. Pamiętam, że to było cztery dni przed moimi siedemnastymi urodzinami i jako, że barman, to obiecał mi drinka na urodziny, jak już będę pełnoletnia. Minęła osiemnastka, potem ostatnie naście, dwadzieścia, oczko nawet, a ja dalej tego drinka nie widziałam. :D Tak, jak owego pana, ale wiem, że mimo tego, że ostatnio mniej ze sobą gadamy (dobre sobie, mniej! w porównaniu do tego co było - prawie wcale), to się nie rozleci. Jedyna osoba poza K., której jestem stuprocentowo pewna. Wiem, że nawet jak byśmy pół roku nie gadali a w końcu się złapiemy i trafi na mój zły humor to będzie siedział i wkurzał, i dokuczał, aż wreszcie ten uśmiech wywoła. Tak, jak kiedyś potrafiliśmy siedzieć całe noce i poprawiać sobie humor kiedy tylko coś było źle.

październik 2010r.
Zakładam pierwszy blog, a właściwie fotoblog. Sweetaśne wpisy szesnastolatki i próby pisania poważnych notek... Do tego masa zdjęć, które do teraz uwielbiam robić. Strasznie żałuję, że ten serwis już nie istnieje i nie mam żadnych kopii wpisów... Ale to mają być dobre myśli, więc nie marudzę. ;-)

marzec 2011r.
Listonosz przynosi przesyłkę z moim aparatem. Czekałam na niego dość długo po kupieniu na allegro, bo facet od którego kupiłam robił jakieś cyrki, ale w końcu się udało, przyszedł, jest! I działa do tej pory.

listopad 2012r.
Przypadek (a może przeznaczenie?) sprawił, że trafiłam w pewnym miejscu na pewien profil. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że napisałam do kogoś pierwsza wiadomość i okazało się, że warto! Poznałam mężczyznę, który jest dla mnie idealny pod każdym względem. No dobra, ma wady, ale miłość jest ślepa. ;-)

sierpień 2013r.
Mimo, że nie było to nasze pierwsze spotkanie z K., to właśnie te sierpniowe dziesięć dni moim zdaniem najbardziej nas do siebie zbliżyło. Pierwsze takie poznawanie normalnego wspólnego życia - budzenie się z nim rano, żeby życzyć miłego dnia w pracy, czekanie aż z niej wróci... No i długie wieczory. ;-)

wrzesień 2013r.
Odbieram wyniki z egzaminu zawodowego... Zdane! Od pierwszego września mogę się nazywać technikiem informatykiem o specjalizacji administrator sieciowych systemów operacyjnych. :D Sukces. ;-)

grudzień 2013r.
Pierwsza Barbórka. Iść z moim Górnikiem ubranym w mundur na mszę, coś pięknego! Teraz już pewnie każda będzie wspólna, ale tej pierwszej nie zapomnę nigdy, zawsze będzie wyjątkowa!


październik 2014r.
Chyba wszystko zaczęło się układać, przynajmniej w części. Cały rok czekałam na jego urlop, na dzień w którym znów do mnie przyjedzie, a nie znów ja do niego, i jednocześnie strasznie się bałam... Okazało się, że niepotrzebnie.

piątek, 12 grudnia 2014

Na Guido po raz drugi.

Dziwne to całe blogowanie. Czasem jest tak, że siedzę nad kartką/notatnikiem i w jeden wieczór powstaje kilka notek czekających potem na dodanie, a kiedy chcę napisać notkę na jakiś temat na już siedzę, siedzę i nie pojawiają się żadne nowe słowa.
Nie wiem nawet, od czego zacząć.
Może od tego, że była to już druga nasza wycieczka w to miejsce?
Pierwsza, w zeszłym roku również miała być barbórkowa, jednak telefon z kopalni pokrzyżował nasze plany, bo K. spędził sobotę w pracy.
Zaskoczył mnie kilka tygodni później, kiedy dwa dni po Nowym Roku zabrał mnie na tę wycieczkę.
Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć mniej więcej jak wygląda jego praca. Mniej więcej, bo tylko część z urządzeń tam prezentowanych jest używana w górnictwie do dziś, poza tym wszędzie jest dość jasno, a po krótkiej prezentacji przy zgaszonym świetle wiem, że to naprawdę bardzo wiele zmienia.
Drugi zjazd był równie udany jak pierwszy, mimo, że pamiętałam wiele, to przewodnik by inny i zwiedziliśmy też kilka miejsc, do których nie zaprowadzili nas poprzednim razem.
No, ale dość gadania, bo i tak nie dam rady tego opisać tak, jak bym chciała. Zastanawiałam się nie raz, czemu tak mało zdjęć pojawia się u mnie na blogu, skoro tak lubię je robić. Dziś w końcu okazja na pokazanie większej ich ilości, więc zapraszam do oglądania! W fotorelacji znajdują się zdjęcia z obu wycieczek.
 
Zwiedzanie zaczyna się na powierzchni, na własną rękę, bez przewodnika, ale ja na szczęście miałam swojego osobistego, który mi wszystko dokładnie wytłumaczył. A na zdjęciu maszyna, której kierowcą bywa. Jakiś czas temu codziennie, teraz sporadycznie, ale i tak dokładnie wytłumaczył mi co co czego służy. :)
 
A jak nie prowadzi, to sobie jeździ w takich oto wagonach.:)


Wieża szybowa i koło wyciągowe? Zapomniałam jak się nazywa, w każdym razie wysoko na wieży widać jego fragment. Początek wycieczki, wchodzimy do szoli....
I niestety nie mam stamtąd żadnych zdjęć.
 



Poziom pierwszy, 170m, to głównie eksponaty w gablotach. Można tu znaleźć wszystko, od kamieni, przez odciski liści znalezione pod ziemią, lampy, aparaty tlenowe, na mundurze górniczym skończywszy.



 

Poziom drugi, 320m.
 
Ołtarz św. Barbary na poziomie 320. Szczerze podziwiam jej kult, mało która patronka w dzisiejszych czasach jest tak czczona. Każda grupa zawodowa ma swojego partona, ale szczerze mówiąc poza górnictwem niewielu ich znamy, prawda? Ilu wymienimy? Kierowców, strażaków, i u mnie na tym koniec. Świętą Barbarę znają nawet dzieci, i to nie tylko śląskie. Oby to się nie zmieniało z biegiem czasu, bo to naprawdę piękna tradycja!
 




Strasznie mi się podobają takie widoki, zwłaszcza czarno - białe. Co chwila musiałam przystanąć, odwrócić się i zrobić zdjęcie. Pewnie dlatego zawsze szliśmy na końcu, żeby mi żadne ludziki w kard nie wchodziły. ;-)
 
A to znacie bardzo dobrze, bo prawie od początku to zdjęcie jest moim tłem na blogu. Kolejka którą jechaliśmy. Kołysze!:P
 
Biedne konie, które w kopalni pracowały. Choć z tego, co mówili przewodnicy miały tam bardzo dobre warunki... Teraz w kilku miejscach ustawione są ich figury. Niektóre rżą!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Jestem i ja!

Cała historia zaczęła się w zeszły poniedziałek. Myliłam się pisząc tutaj, że pewnie będę gdzieś w okolicach Krakowa kiedy blogspotowy automat doda. Do Krakowa jeszcze spory kawałek był, bo pierwszy bus spóźnił się potwornie. Na początku myślałam, że przez wizytę w sklepie go przegapiłam (choć byłam na dworcu piętnaście minut przed czasem), ale wkrótce podeszła do mnie jakaś kobieta i spytała, czy też czekam na bus do Krakowa. I tak czekałyśmy razem, zastanawiając się, czy przyjedzie, czy jednak w ogóle nie. Pocieszający był fakt, że nie wiało aż tak strasznie.
Pojawił się wreszcie, zmarzniętymi paluchami podałam drobne i odebrałam bilet. Najgorsze już za mną, pomyślałam, bo właśnie do Krakowa dostać się ode mnie najtrudniej.
Siedziałam nerwowo z telefonem w łapie, bo choć do przesiadki na Katowice miałam niecałe pół godziny, to jednak przez wcześniejsze spóźnienie minuty uciekały niepokojąco szybko. Widziałam już z daleka budynek dworca głównego. Zdążę, ucieszyłam się. Założyłam czapkę, schyliłam głowę żeby zasunąć kurtkę i...kiedy podniosłam głowę okazało się, że właśnie podczas wjazdu na płytę dworca minęliśmy się z wyjeżdżającym busem do Katowic.
Zrezygnowana podeszłam do stanowiska z którego odjechał mając nadzieję że znajdę tam jakiś rozkład. I znalazłam informację, która mnie strasznie ucieszyła - te busy odjeżdżają co piętnaście minut! Ledwo się odwróciłam już podjechał kolejny, a wsiadała do niego również... kobieta z którą czekałam na pierwszy bus.
W tym już o wiele luźniej. Można zdjąć kurtkę i zabrać się za czytanie Ze starego pamiętnika - jedynej gazety jaką udało mi się dorwać. Czemu teraz wszystko jest o tych pseudo gwiazdkach?
Zleciało szybko. Nie zwracałam uwagi na to, gdzie jesteśmy, bo już tyle razy byłam na dworcu PKS w Katowicach, że z łatwością zorientowałabym się kiedy trzeba się zbierać do wysiadania. Niestety kierowca mnie zaskoczył, podjechał na plac Andrzeja tuż obok dworca PKP i trzeba było wysiadać, w rozpiętej kurtce, z rozsuniętym plecakiem w jednej, a czapką i gazetą w drugiej ręce. Na szczęście do pociągu było sporo czasu, więc udało mi się szybko ogarnąć, kupić bilet i znaleźć odpowiedni peron, a z tej drugiej strony gdzie nigdy nie byłam miałam z tym mały problem.
Chwała temu, kto wymyślił mapy tras wyświetlane w pociągach, jakby nie one, to pewnie przegapiłabym swój przystanek, bo tak się zagadałam. Udało się wysiąść, znaleźć dworzec autobusowy i przystanek z którego odjeżdżał ten, do którego miałam wsiąść. Bałam się, że przez te wszystkie opóźnienia nie zdążę i będę musiała czekać na kolejny, a tutaj byłam jeszcze kilka minut przed czasem.
Czekałam z niecierpliwością na przystanek pod kopalnią, gdzie mój K. miał dołączyć do mnie po pracy, ale niestety było tyle ludzi, że przywitać mogliśmy się dopiero kilkanaście minut później, na przystanku. Najdłuższe minuty w moim życiu! Niby to tylko miesiąc minął, a czułam się jak byśmy nie widzieli się dużo dłużej. Wreszcie można było się przytulić, ochrzanić go że znów pali (:D) i iść do domu trzymając się za ręce.
To niesamowite, że wystarczy usiąść z Nim przed telewizorem, nawet nie zwracając uwagi na to, co właśnie leci, przytulić się mocno i już człowieka ogarnia taki spokój, jakiego nie czuł od ostatniej wspólnej chwili. Jedno bijące serce, a tyle magii!
Nie sposób opisać wszystkiego, co działo się przez ten tydzień. Noce spacery przez cmentarz i na pyszny kebab (a miałam nie jeść niezdrowego!) Barbórka (z której już się robi osobna notka na następny raz), zajmowanie się biednym kiciem po zabiegu, zabawa z nim i nowe ślady na dłoniach po jego pazurkach, Mikołaj, który obdarował mnie kolejnym reniferem (łosiem?) do kolekcji, misiem w kulce ze śniegiem z której cieszyłam się jak dziecko i cukierkami, bo mój prywatny święty z brodą dba o to, żebym za bardzo z ograniczeniem słodkiego nie przesadziła.
Znów poznanych kilka nowych osób. Przyznaję, nie było tak strasznie jak się spodziewałam, ale to nie zmienia faktu, że dalej nie lubię takich spotkań z kimś, kogo nie znam. Cóż, może kiedyś mi minie?
Niestety te dni minęły jak zawsze zbyt szybko. K. musiał wracać do pracy, a ja do domu. Znów łzy przy pożegnaniu, choć to tylko trzy tygodnie i zobaczymy się znów, prawdopodobnie na dużo dłużej niż teraz, bo brakło nam czasu na latanie z podaniami i trzeba się tym obowiązkowo zająć następnym razem.
Nie lubię się z nim rozstawać. Wydawać by się mogło, że po tych dwóch latach powinnam być jako tako przyzwyczajona do tęsknoty, a jeśli nie do niej, to choć do pożegnań. Fakt, nie rozpaczam jak niektóre dziewczyny z notkach które czytam, że dwa dni czy tydzień się nie widzieli i już usycha z tęsknoty, ale zaczyna mi to coraz bardziej doskwierać. Poznaję coraz więcej wspólnego życia i przyzwyczajam się do chwil spędzonych razem zamiast oswajać się z jego nieobecnością.
Wróciłam do domu w złym humorze, chciałam go sobie poprawić przeglądając zdjęcia z wyjazdu i dopiero wtedy zostałam łaskawie poinformowana, że laptop nie działa. Podobno nikt nic nie robił, poza graniem i przeglądaniem Internetu, ale BSOD jak byk pokazuje błąd najnowszej instalacji.
Wszystko skończyło się wgraniem nowego systemu, dobrze, że grzeczną uczennicą byłam i przypomniało mi się, że można to zrobić bez formatowania partycji. Przezornie zgrałam wszystko co potrzebne, ale na szczęście nie zniknęło nic poza sterownikami i starym systemem oczywiście, więc mamy sukces!
Po powrocie okazało się też, że blogspot na telefonie jakoś inaczej mi działa. Nie patrzyłam dokładnie co i jak bo akurat padła bateria a nie chcę ruszać telefonu kiedy się ładuje bo i tak bolec dziwnie wykrzywiony nie wiadomo czemu, więc nie wiem jak to dokładnie jest, ale po próbie zalogowania się nie wyskoczył błąd tylko normalny pulpit nawigacyjny bloggera! Mam nadzieję, że teraz i na telefonie będę mogła komentować z konta Google, no i że wreszcie będę miała dostęp do listy obserwowanych. 

Oby nie okazało się, że nadzieja matką głupich!

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wyczekiwane dni.

Lubię grudzień. Koniec starego roku przynosi ze sobą podsumowanie mijających dwunastu miesięcy, pewne refleksje, a także plany i oczekiwania na kolejny, nadchodzący rok.
Poza tym grudzień dla Nas to miesiąc dwóch pewnych spotkań, barbórkowego i sylwestrowego. Tylko trzy samotne tygodnie między nimi, bajka!
Jutro pierwszy dzień miesiąca, wyjazd.
Kilka godzin z busach, pociągu, autobusie, jeszcze więcej minut minie niestety czekając na przesiadki, ale warto przeżyć te siedem godzin żeby spędzić razem magiczne dni.
Trzecia Barbórka od kiedy jesteśmy razem, druga, którą spędzimy wspólnie, choć i w tym pierwszym, 2012 roku w jakimś sensie byliśmy blisko siebie, choć nie fizycznie.
O tym święcie górników na pewno powstanie osobna notka po powrocie, bo kult świętej Barbary jest dla mnie czymś niesamowitym, poza tym chciałabym dodać do tego barbórkowego posta jakieś zdjęcia. A barbórkowa atmosfera na mszy, orkiestra górnicza i K. w mundurze... coś niezwykłego!
Nasz kolejny wspólny tydzień to również Mikołajki. W dzieciństwie je lubiłam, potem ta sympatia jakoś zniknęła, a teraz pojawia się znów wraz z tą kochaną osobą u boku. Ale muszę pamiętać, żeby szóstego grudnia nie wypuszczać go ani na chwilę z mieszkania, żeby nie było tak, jak rok temu - wyszedł na moment do sklepu, po piwo, a wrócił z...łosiem wypchanym cukierkami z galaretką. I jeszcze nie chciał zjeść ani jednego tłumacząc się, że galaretki nie lubi. W cycki nie poszło, wiadomo... Takiego mam wrednego faceta! :D


Uciekam, prawdopodobnie do niedzieli, może poniedziałku, bo nie wiem czy po powrocie od razu będę coś pisać... Ten post będzie dodany automatycznie, jak będę gdzieś tam w drodze, prawdopodobnie w okolicach Krakowa, bo niestety mój telefon w ogóle współpracować z blogspotem nie chce, o ile komentować przez nazwa/adres strony mogę, to zalogowanie się na profil bloggera graniczy z cudem, więc odpowiedzi na Wasze komentarze i czytanie Waszych wpisów zostawię sobie chyba na czas po powrocie.
No, chyba, że u K. tutaj wejdę, w końcu wydaje mi się, że już na tyle przywiązałam się do prowadzenia tego bloga, że mogę mu go pokazać. Wcześniej nie chciałam, bo jakby mi po kilku postach przeszły chęci na pisanie tutaj, to nie ma co zamieszania robić. A teraz już się zadomowiłam i chcę żeby o nim wiedział. :-)







Tak więc życzę wszystkim spotkania z jakimś wesołym Mikołajem, radości z mikołajkowych prezentów i śniegu! Ja na niego strasznie czekam, na Barbórkę musi być!:)
Do napisania!;-)