środa, 19 kwietnia 2017

Raport z placu budowy.

Dopadł mnie remont.
Na prawie trzy tygodnie nasze mieszkanie zamieniło się w jeden wielki plac budowy. 
Cel: kuchnia i przedpokój.
Niby niewiele, jednak pracy było dużo. Stare budownictwo - krzywe ściany, brak wylewki na podłodze, tynk odpadający ze ścian, ściany kruche i cienkie, albo dla odmiany tak grube i twarde, że żadne wiertło nie dawało rady się przez nie przebić.
Kurz i gładź w całym domu, ciągły katar, kichanie. 
Przeziębienie, bo gdy za oknem wiatr i deszcz my zamknięci w sypialni, bez ogrzewania, a w innych pokojach pootwierane okna, żeby tynk szybciej wysechł, bo panowie musieli nałożyć jego bardzo konkretną warstwę żeby choć trochę wyrównać te cudownie krzywe ściany.
Gotowanie w warunkach polowych, na jednym palniku płyty elektrycznej. 
Wielki, ogólnie mówiąc, rozpierdziel, bo do dziś jeszcze nie bardzo wiem gdzie co dokładnie leży. 
I to uczucie, kiedy w ostatni dzień remontu, w niedzielę, dokładnie niedzielę palmową zabrakło panela. Jednego! 
Później wielkie sprzątanie, które jeszcze nie jest zakończone, bo gładź wyłazi z każdej dziury, zza każdego mebla, czyli ze wszystkich tych miejsc, które już umyć zdążyłam, a i tak jakaś tajemnicza siła sprawia, że są zakurzone.
Mimo wielu przeciwności, niedogodności, łazienki, która mimo sprzątania co wieczór rano i tak przyprawiała niemal o łzy, bo była tak zasyfiona gładzią, farbami, klejami i tynkiem...
Udało się!
Remontowy bilans zdecydowanie na plus.
Mamy ładne panele, na ścianach przedpokoju tynk mozaikowy z dobraną farbą, a wszystko utrzymane w niebieskich barwach.
No i kuchnia! Moje królestwo. Ładny, spokojny kolor na ścianach, duże płytki, ciemne, prawie czarne panele (niestety nie mogliśmy położyć płytek również na podłodze, 20 cm wylewki przerosło nasz remontowy budżet). 
Początkowo nie myśleliśmy o nowych meblach, jednak w jednym z popularnych salonów trafiliśmy na mega okazję i za małą sumkę udało nam się wybrać bardzo ładny, mały, ale pasujący do naszej nowej kuchni zestaw mebli.
Całość dopełnia nowa kuchenka, taka, o jakiej marzyłam patrząc na starą, pozostawioną przez poprzednich właścicieli, która słabo grzała a jeszcze gorzej piekła.
Mój Mężczyzna postarał się i raz wrócił do domu z uroczym koszem na śmieci... w dmuchawce! :D
Jeszcze tylko mały, składany stolik, dwa krzesła i moje ulubione miejsce w domu będzie gotowe na 100 %.
Dodatkowo, dość przypadkiem, udało nam się kupić cudowną szafę. Idąc na przystanek autobusowy trafiliśmy do sklepu z meblami używanymi. Weszliśmy tam w celu zapytania o przyjęcie mebli, a wyszliśmy z piękną, rozsuwaną szafą, której potrójne skrzydła są całe pokryte lustrami. Mamy więc w sypialni prawie 3 metrowe lustro. :)
I tak optymistycznie mogłabym to zakończyć, ale... gdy zrobi się naprawdę ciepło czeka nas jeszcze zrywanie tapety i malowanie w salonie. Aż boję się pomyśleć co będzie, gdy mieszkanie znów pokryje kurz...

wtorek, 21 lutego 2017

Gorszy, bo samouk?

Odkąd zaczęłam publikować swoje szydełkowe prace w Internecie niejednokrotnie spotkałam się z komentarzami typu:
*zazdroszczę, że tak potrafisz;
*też bym chciała takie robić, ale nie ma mi kto pokazać;
*pewnie ciężko było się nauczyć, kto Ci pomagał?;
*szkoda, że nie mam babci, która by mnie nauczyła;
*gdzie mogę znaleźć kogoś, kto mnie nauczy?;
*chętnie nauczyłabym się szydełkować, ale nie znam nikogo, kto mógłby pokazać mi podstawy.
Komentarze te trochę bawią, zwłaszcza, że na każdym szydełkowym profilu umieszczam informację, że jestem samoukiem.
Nigdy nie znałam osobiście nikogo, kto posiadłby tę - wcale nie aż tak trudną - sztukę szydełkowania (no dobra, znałam, ale dowiedziałam się o tym dopiero długie miesiące po rozpoczęciu swojej przygody z włóczką i kordonkami).
Wbrew komentarzom i domysłom nie miałam babci, która pokazałaby mi kolejne elementy, chociaż to po niej znalazłam pozostawione w szufladzie szydełko. 
Całą swoją wiedzę posiadłam dzięki gazetkom, schematom udostępnianym w Internecie oraz (dużo później) filmikom na youtube.
Kiedy zaczynałam swoją naukę prędkość i limit internetu nie pozwalały na oglądanie tutoriali w formie filmików, No i nie czarujmy się, nie było ich wtedy tak wiele jak obecnie. ;)
Trzeba było wziąć wzór, otworzyć listę z opisami kolejnych elementów i metodą prób i błędów starać się zrozumieć przez które oczka przeciągnąć nitkę aby powstał ładny, nierozciągnięty słupek.
Dużo czasu, dużo nerwów, ale udało się.
Przyznaję - do dziś zdarza mi się pomylić, szukać wyjaśnień schematów, a i robótka nie zawsze wychodzi tak płaska jak powinna. 
Jednak mimo chwilowych nerwów, rzucania kłębkami gdy się pomylę i trzeba pruć kilka okrążeń tracąc przy tym dzień czy dwa pracy naprawdę to lubię.
Lubię, gdy powstają kolejne okrążenia, robótka rośnie, wyłania się wzór. Kiedy mogę po kolei odpinać szpilki uwalniając wykrochmaloną serwetkę. 
Przypinania jej na mokro tylko nie lubię, ale to inna historia. ;)
Wszystkiego nauczyłam się sama, ciągle uczę się sama i wcale nie czuję się z tego powodu gorsza. Samouki też potrafią! ;)
Niezależnie czego chcemy się nauczyć: robótek ręcznych, nowego języka, fotografowania, gotowania - kursy i pomoc nie są wcale potrzebne. Oczywiście mogą sporo pomóc, przyspieszyć naukę, pomóc szybciej wyłapać popełniane błędy, wyrobić dobre nawyki w nauce, jednak sami też damy radę. Zbieramy chęci do kupy, bierzemy pomoce w dłoń i do dzieła! ;)
Tak pozytywnie, na wiosnę. :)

                     

wtorek, 7 lutego 2017

Kilka słów.

Śląsk mnie złapał, wciągnął i nie chce puścić. 
Czasu mam aż nadto, właściwie mogłabym być tutaj codziennie... jednak nie mam za bardzo o czym pisać. Ot, takie zwyczajne, nudne, szare życie. Czekamy sobie na remont kuchni, w której dalej sypie się tynk ze ścian, przez co myję podłogi w mieszkaniu zdecydowanie zbyt często. Najbardziej cierpią na tym moje paznokcie, kiedyś tak lubiłam ciekawe kolory i wzory, a teraz już nawet nie pamiętam kiedy miałam je dłuższe i pomalowane - chyba na Boże Narodzenie?
Poza częstym sprzątaniem siedzę w kuchni robiąc przeróżne obiadki. Jednak - co wiąże się z punktem o czekaniu na remont - nie jest to na razie nic wyszukanego, bo nie ma zbytnio miejsca na przygotowanie składników, a i zakupów nie ma co większych robić, bo obecnie do dyspozycji mam zaledwie jedną szafkę. Najbardziej ubolewam nad brakiem piekarnika. Co prawda w starej kuchence piekarnik jest, gazowy, ale próba upieczenia makowca na święta zakończyła się niepowodzeniem - siedział ponad dwie godziny, a i tak wyszedł lekko niedopieczony, więc daruję sobie różnego rodzaju biszkopty, kruche ciasta i małe ciasteczka. 
Z fotografią kulinarną też się muszę wstrzymać aż wytną rosnący za oknem kuchni cis. Niby drzewko ładne, zwłaszcza gdy śnieg je delikatnie oprószył, jednak przez jego obecność w kuchni panują całkowite ciemności, już przygotowując obiad ok godziny 14 muszę świecić światło żeby widzieć co mi się w garnkach dzieje.
Przeprowadzając się tutaj liczyłam na masę zdjęć. W końcu tu jedno miasto wchodzi w drugie, wystarczy wsiąść w miejski, jechać wieczorem w jakieś ciekawe miejsce, skręcić statyw i działać... Tylko niestety nie ma z kim. Narzeczony po zmianie pracy chodzi spać bardzo wcześnie, zazwyczaj po 20 jest już w łóżku, a sama nie znam okolicy na tyle, żeby się szwendać wieczorami w samotności, zwłaszcza ze sprzętem fotograficznym. Fakt, że najdroższy to on nie jest, ba, napisałabym nawet, że z najniższej półki, jednak na pierwszy rzut oka tego nie widać, zwłaszcza w nocy... I mimo wszystko stracić bym go nie chciała. 
Poza tym śląskie powietrze chyba mi nie służy. Wcześniej odporność na 6+, czy zmarzłam czy zmokłam nic mi nie było przez bardzo długi czas, żadnych chorób, zwolnień... A tutaj jestem od połowy listopada a za sobą mam już drugie przeziębienie. Niezbyt optymistyczny fakt, jednak mam nadzieję, że więcej mnie nic nie dopadnie. 
Jedyne, co mi ostatnio dobrze idzie to szydełkowanie. Jeśli ktoś wpada na Facebooka to może wie, że ostatnio produkuję trochę więcej kordonkowych ozdóbek.
Dodatkowo założyłam typowo szydełkowe konto na Instagramie. Długo się zarzekałam, że konta tam nie założę, jednak nie będzie tam moich prywatnych zdjęć a jedynie szydełkowce, więc pomyślałam: czemu nie? W końcu każdy (poza spamem) sposób na prezentowanie swoich wyrobów jest dobry. 
Miałam jeszcze chęć zapisania się na kiermasz wielkanocny, jednak ostatecznie doszłam do wniosku, że mam zbyt mało czasu i nie udałoby mi się przygotować dostatecznej ilości ozdób nawet na wynajęcie stoiska wspólnie z jeszcze jedną osobą. Cóż, może w przyszłym roku? ;)
Mężczyzna mój strasznie się zaangażował w to moje szydełkowanie, co jakiś czas znosi do domu kordonki w kolorach, których jeszcze nie mam, albo w drodze z pracy wstępuje do sklepów w poszukiwaniu krochmalu, którego ja znaleźć w tym dużym mieście nie potrafiłam. 
I tak sobie żyjemy, dni mijają, moja sytuacja ciągle nie wyjaśniona, każda próba dodzwonienia się do byłego szefostwa kończy się obietnicami kontaktu...tylko, że nic później z tego nie wychodzi, a ja trwam sobie w takim zawieszeniu i już mnie szlag trafia, bo fajnie by było w końcu mieć jakieś swoje zajęcie, a nie tylko siedzieć i szydełkować. Mam nadzieję, że szybko się wszystko wyjaśni, bo inaczej tylko kota kupię, bujany fotel i zakopię się we włóczkach i kordonkach jak 80 letnie babcie.