No, może poza moimi rozmiarami, pewnie szlag trafił cały wysiłek z jesieni i wszystkie ujemne centymetry wróciły, ale nie rozpaczam aż tak, bo wszystko jest do odrobienia. Zwłaszcza jak patrzę na góry jedzenia pochłaniane przez jedną z sióstr to jakiś taki optymizm się we mnie tli...
Ale nie o jedzeniu dziś. Nawet nie o śniegu, który się spóźnił trochę i dopiero wczoraj sypnął porządnie, tak na zakończenie tych dni.
Wiecie, czego mi najbardziej brakowało przez te święta? Kolędników.
Pamiętam jeszcze kilka lat temu chodziłyśmy z dziewczynami po kolędzie. Dzień przed Wigilią z kukłą - grzesiem, śpiewając 'Przy dzisiejszy wiliji' (no, nie wiem jak to zapisać), a w drugi dzień świąt z gwiazdą, śpiewając tradycyjne kolędy i przebierając się.
Ile śmiechu zawsze było! To nic, że po sześciu godzinach chodzenia na drugi dzień nie mogłam się zwlec z łóżka, to nic, że nie mogłam prawie mówić.
Liczą się wspomnienia - chodzenie przez las nocą, kiedy stare telefony nazywane teraz cegłami nie dawały prawie w ogóle światła, a my nie miałyśmy latarki, włażenie w największe zaspy, żeby droga była krótsza, zgubiony but, czekanie na odbiór przez rodziców na stacji benzynowej i dziwne zachowanie kierowców tirów, bo każda z nas wsiadała do innego samochodu i im mniej nas zostawało tym oni byli bliżej i głośniej gwizdali...
Latające za nami psy, grzesiek, któremu zgubiłyśmy w lesie spodnie, bicie się gańcami na środku drogi po spotkaniu z innymi grupami kolędników, zjadanie kilku opakowań rodzynek czy orzeszków kupowanych razem z piwem, żeby się nie wydało w sklepie, że to piwo to dla nas, a nie jest tylko częścią 'zakupów na ostatnią chwilę'.
Starsze osoby, które uśmiechały się ciągnąc za ogon diabła czy dostające lekko gańcem 'na zdrowie w nowym roku'. Ciastka, paszteciki, drobniaki.
I przede wszystkim aktywne święta, a nie leżenie plackiem przed telewizorem.
A w tym roku? Ja nie mam już z kim chodzić, ekipa się wykruszyła, ktoś wyjechał, ktoś inny ma chłopaka z którym woli ten czas spędzić... Innym chyba też się nie chciało, bo jak co roku tych grup było kilka, tak w tym przed wigilią nie przyszedł nikt, a w drugi dzień świąt tylko jedna grupa. Szkoda, naprawdę. Zamiast zajmować się ściągniętym zza granicy Halloween lepiej byłoby sprawić, żeby nasza tradycja nie zniknęła.
Co teraz?
Sylwester. Tak wyczekiwany, bo to kolejne spotkanie, kolejny tydzień tylko dla siebie, kolejny krok w stronę marzeń o wspólnym życiu. Jednak mam wrażenie, że go zepsułam (a raczej pewnie dopiero zepsuję)...
Kolejny raz mnie to łapie, zawsze jak mamy gdzieś wyjść. Tak bardzo nie lubię, a jednocześnie wiem, że on by chciał, że tak rzadko wychodzi, bo ciągle pracuje, nawet w weekendy. Znów te idiotyczne myśli, że nie pasuję, nawet iść ze mną nigdzie nie może, bo przeważnie kończy się to jakąś sprzeczką i pewnie z kimś innym byłoby lepiej...
Wiem, że pewnie nie mam racji, a on ciągle powtarza mi, że przecież nie musimy nigdzie iść, bo jakby chciał to by poszedł, a nie czekał na mnie, ale i tak mi z tym źle... Kto by ogarnął blondynkę?
Jedna z moich ozdób.;-)