Znów nadszedł ten dzień, kiedy ja jako grzeczna bezrobotna stawiam się w Urzędzie Pracy. Do tej pory, przez czternaście długich miesięcy każda wizyta tam wyglądała tak samo: wejście do pokoju, zajęcie miejsca przy jednym z trzech biurek, pokazanie dowodu, dwa podpisy, data kolejnej wizyty i po wszystkim.
Ostatnio dostałam karteczkę, na której była data kolejnego stawienia się do podpisu i... godzina! Trochę mnie zatkało, bo zawsze wchodziło się kiedy chciało, byle wyrobić się w porze urzędowania w wyznaczonym dniu, a tu nagle czas ustalony z góry, w dodatku przeznaczone aż pół godziny na jedną osobę, gdzie wcześniej całe spotkanie zamykało się w dosłownie pięciu minutach.
Nijak nie była mi na rękę ta wyznaczona pora, przyjechałam busem dwie i pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem, bo następnym bym nie zdążyła. I tak przechodziłam od sklepu do sklepu starając się zabić czas... A zakupów nie cierpię, jakby nie to, że wcześniej przygotowałam sobie małą listę potrzebnych rzeczy pewnie ani by mi się śniło odwiedzić tyle placówek handlowych i przesiedziałabym cały ten czas w parku.
I tak brakło mi rzeczy do załatwienia, więc już pół godziny wcześniej siedziałam na ławce pod drzwiami pokoju numer jeden. Obok jakaś pani rozmawiała przez telefon skarżąc się, że czeka na wejście do pokoju już dwadzieścia minut.
No ładnie - myślę sobie i już w mojej głowie pojawia się czarna myśl, że też będę długo tam siedzieć, nie zdążę na bus i będę musiała znów czekać dwie godziny na kolejny.
Kilka minut po zakończeniu rozmowy pani wreszcie została przyjęta, wyjęłam dowód osobisty i próbowałam uzbroić się w cierpliwość, kiedy nagle drzwi do pokoju przed którym czekałam otworzyły się.
- Pani do jedynki? - usłyszałam miły głos, a że na korytarzu nie było już nikogo innego to z pewnością musiało być do mnie.
- Tak, ale dopiero na dwunastą - odpowiedziałam, bo do wyznaczonej godziny było jeszcze dobre dwadzieścia minut, więc stwierdziłam, że może czekają na kogoś z 11:30, bo się spóźnia. Urzędniczka rozwiała jednak moje wątpliwości zapraszając mnie do środka, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha i informując mnie, że pan z poprzedniej godziny wczoraj się wyrejestrował, nie zdążyli nikogo przesunąć na jego miejsce i teraz ona może mnie przyjąć wcześniej. Niebywałe! Nie dość, że nie spóźniła się, tak, jak przewidywał czarny scenariusz, to jeszcze weszłam sporo wcześniej. No i nigdy nie spotkałam w tym urzędzie tak miłej pracownicy, zawsze odpowiadały w dwóch słowach i mówiły tylko to, co koniecznie powiedzieć musiały.
Nie zdążyłam nawet pomyśleć, jakie kolejne niespodzianki przyniesie ta wizyta, kiedy standardowo podsunięto mi pod nos moją teczkę otwartą na stronie do składania podpisów. Wszystkie pozytywne odczucia gdzieś uleciały zastąpione przez jedno wielkie 'jak zwykle'. Ale nie skończyło się jak zwykle.
Nastąpiła seria pytań: o pracę, kwalifikacje, dojazd, staże, kursy, ubezpieczenia, pasje, plany... Końca nie było widać. Jednak wreszcie nadszedł, upragniony, i zostałam przydzielona do grupy. Nie wiem dokładnie czym się one różnią od siebie, ale dostałam listę programów pomocy z których mogę sobie wybrać interesujące mnie opcje i w styczniu złożyć stosowne dokumenty rekrutacyjne.
Kolejną rzeczą, która mnie zaskoczyła był fakt, że nie będę musiała stawiać się w Urzędzie tak często, bo będzie również kontakt telefoniczno/mailowy. I to mnie chyba cieszy najbardziej, bo data kolejnego spotkania (a teraz telefonu) wypada w styczniu, w tygodniu, w którym zaplanowaliśmy sobie z K. spotkanie. I pewnie trzeba by było je przełożyć na inny termin albo skrócić, spędzić ze sobą dwa, może trzy dni zamiast tygodnia. A tak to tylko kilka telefonicznych pytań. Powinno pójść łatwo.
Podsumowując: to była chyba najlepsza z moich wizyt w PUP. Mimo, że najdłuższa jak do tej pory, to przynajmniej w końcu widać, że ci państwo tam zatrudnieni rzeczywiście coś robią, nawet jeśli jest to tylko uzupełnianie tabelek i czytanie pytań. W końcu ta jedna pani podczas dzisiejszej wizyty napisała więcej niż wszystkie te, z którymi miałam wcześniej do czynienia razem wzięte.
Dalej nie mam złudzeń, że jedyną rzeczą, jaką daje mi ten urząd jest ubezpieczenie zdrowotne, a o znalezieniu pracy za jego pośrednictwem nie ma w ogóle nie marzyć.
Mimo wszystko od razu lepiej się czuję, kiedy widać, że ktoś poświęca człowiekowi więcej niż pięć minut i mówi więcej niż trzy zdania.
Mam jednak nadzieję, że ten grudniowy wyjazd do K. okaże się jednym z najlepszych jak do tej pory i złożone przeze mnie dokumenty okażą się wystarczająco dobre żeby do urzędu pracy wrócić tylko po to, żeby się wyrejestrować przed rozpoczęciem pracy.
Mam alergie na Urzad Pracy. Bylam tam zarejestrowana przez jakis czas i ani razu nie dostalam propozycji pracy, tylko cos podpisalam i tyle mnie widziano. Ale nie to najbardziej mi przeszkadzalo, lecz fakt, ze traktowano tam osoby bezrobotne jak tredowate i ogolnie nie uzywajace mozgu. Po pewnym czasie bylam tak zdolowana psychicznie odwiedzinami tam, ze wiecej do urzedu nie poszlam. Jestem tez za tym, zeby zmienic nazwe - zamiast Urzad Pracy powinien sie nazywac Urzad dla Bezrobotnych, bo w koncu nikt tam pracy nie daje.
OdpowiedzUsuńDokładnie, zgodzę się z powyższym komentarzem :-) tak niestety jest.
UsuńJa raz za te czternaście miesięcy dostałam jedno zgłoszenie na staż: kompletna zbieranina, na stanowisko technika prac biurowych z wykształceniem takim byłam tylko ja, reszta po budowlankach, szkołach rolniczych, nawet fryzjerskich... Tak, jak napisałam - jakby nie ubezpieczenie, to miałabym gdzieś.
UsuńMiło przeczytać, że coś zmieniło się w UP na dobre. Mimo to nie chcę mieć z nimi nic do czynienia, Jakoś nie bardzo tęsknie za tym urzędem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńoby ta wizyta przerodziła się w pracę! :) trzymam kciuki!
OdpowiedzUsuńJa byłam w Urzędzie raz i nigdy nie wrócę, wolę szukać na własną rękę pracy i podpiąć się pod ubezpieczenie męża niż znosić znowu pogardę...
OdpowiedzUsuńJa się niestety nie mam do kogo podpiąć - wiadomo jak to na wsi, jedyny dochód z pola, jak coś się sprzeda, nie ma pewnych pieniędzy co miesiąc, więc nie chcę rodzicom kolejnego wydatku na to ubezpieczenie dokładać. :/ Ale masz rację, samemu szybciej się znajdzie niż przez urząd.
UsuńNo proszę, sama jestem zaskoczona. U nas ciągle wygląda to tak samo..
OdpowiedzUsuńNiestety, ciężko znaleźć zrozumienie i szacunek w takich miejscach, bo u mnie w mieście ludzie w UP traktują bezrobotnych jak leni, którym nic się nie chce... (chociaż zdarzają się tacy, to przecież wszyscy nimi nie są)
OdpowiedzUsuńTo prawda, nigdy nie zapomnę pani urzędniczki przy sąsiednim biurku w pokoju w którym ostatnio byłam, kiedy na pytanie z ankiety 'czy szukam pracy poza urzędem' powiedziałam, że cały czas, na umowę, na zlecenie, ciągle przeglądam ogłoszenia i znów planuję zanieść podania w grudniu. Wyglądała jakby Ufo zobaczyła, serio. Wielkie oczy, otwarte usta... :O
Usuńrzadko bywam w urzędach :)
OdpowiedzUsuńmój blog, hooneyyy
Jakoś na razie nigdy nie byłam i mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby :P
OdpowiedzUsuńOjej, aż tak?! Jakie szczęście, że mnie takie atrakcje nie dotyczą. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie oraz dziękuję za miłą wizytę i komentarz! Halszka
Jakie zmiany w urzędach :D Może u mnie też się tak kiedyś poprawią :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w końcu znajdziesz prace i nie będziesz juz musiala chadzać do tego pieroństwa.
OdpowiedzUsuńPowodzenia :) Będzie dobrze!
OdpowiedzUsuńW Urzędzie Pracy byłam raz i daj Boże by nigdy więcej. I wiem, że instytucja ta nie jest potrzebna do niczego w naszych realiach...nie znajdziesz sam to Urząd też Ci pracy nie znajdzie. Bleh!
OdpowiedzUsuńSześcioma? To ładnie ;)
OdpowiedzUsuńJa też nie mam złudzeń że Urząd coś znajdzie a doświadczenia z nim mam niezbyt miłe, dlatego zrezygnowałam z jego usług i wzięłam sprawy we własne ręce ;)
No to mnie też zaskoczyłaś, bo tak jak Ty nie sądziłam że istnieją miłe osoby pracujące w jakimkolwiek urzędzie.
OdpowiedzUsuńpośrednio znam takie sytuacje. to uciążliwe i przykre. ale tobie życzę jak najlepiej i obyś znalazła pracę :)
OdpowiedzUsuńtrzymam kciuki za Twoją przyszłą pracę ;)
OdpowiedzUsuń