sobota, 26 listopada 2016

Grudzień już za rogiem.

Znów zginęłam, przepadłam, odcięłam się od Internetu i blogowania, choć tym razem nie z własnej woli. Czasu miałam ostatnio pod dostatkiem, więc mogłam go wykorzystać i stworzyć tutaj coś kreatywnego... niestety nie mamy na Śląsku jeszcze Internetu ani laptopa, a z telefonu bardzo ciężko mi się pisze na blogu mimo pobrania aplikacji. 
Coraz częściej myślę nad zmianą telefonu, bo choć bardzo lubię moją Nokię to sporo aplikacji działa słabiej niż na urządzeniach z Androidem, a wielu z nich w ogóle na mój telefon nie ma. Choć na razie jest wiele innych wydatków, więc pewnie zakup odsunie się sporo w czasie.
Zabrze, niestety, powitało mnie zimnem i deszczem - dopiero w drugim tygodniu mojego pobytu tam wyszło słońce i utrzymało się przez kilka dni, można było wyłączyć ogrzewanie, otworzyć szeroko okna i wietrzyć unoszący się ciągle jeszcze w mieszkaniu zapach remontu, a przy tym nie marznąć, bo na polu cieplutko i nawet bluza nie była potrzebna.
W połowie listopada zaliczyliśmy naszą drugą (po październikowym weselu w mojej rodzinie) wspólną oficjalną imprezę - Barbórkę połączoną z Andrzejkami, organizowaną przez ZZ.
Wrażenia bardzo pozytywne. Restauracja na drugim piętrze wieży szybowej, piękny widok oświetlonego nocą miasta, pyszne jedzenie a przede wszystkim bardzo otwarci, sympatyczni ludzie. Mimo, że na początku nikogo nie znałam to szybko zaczęły się rozmowy, żarty i tańce, nie nudziłam się ani przez chwilę.
Chciałam troszkę poznać to moje nowe miasto, ale niestety zamówiliśmy kilka ważnych rzeczy do mieszkania i słoneczne dni spędziłam zamknięta w czterech ścianach, czekając na ich na odbiór, bo mój Mężczyzna w pracy. Biorąc pod uwagę moją słabą orientację w terenie i dziwny zwyczaj skręcania bez celu w przypadkowe uliczki panowie od dostawy musieliby dość długo czekać pod klatką nawet informując dużo wcześniej, że są już blisko.
W piątek znów wyruszyłam na wieś po więcej rzeczy, zwłaszcza ciepłych. No i tym razem muszę koniecznie zabrać ze sobą laptop. 
W ogóle piątek to jakaś wielka masakra jeśli chodzi o podróżowanie autobusami. Pierwsze małe "bu" w miejskim, bo ja z wielką, nieporęczną torbą (coby do niej jak najwięcej rzeczy później zapakować), wysiadam na dworcu, a tu jakaś pani, w wieku moherowym pcha się na mnie jakby to nie był ostatni przystanek, jakby miała tylko kilka sekund aby wysiąść a ciasno, dużo ludzi stało obok, nie miałam nawet jak sięgnąć po leżącą torbę. Potem się słyszy jaka ta młodzież niewychowana, bo nie przepuści. A to, że pani się przez pół autobusu przepychała to już się nie liczy. Na szczęście po chwili mega pozytywnie zaskoczyła mnie inna starsza pani, chciałam ją przepuścić w drzwiach, bo się luźniej zrobiło, do odjazdu mojego autobusu ponad 20 minut więc spokojnie mogłam te kilka sekund jeszcze poświęcić, ale pani zaraz "nie nie, ja nogi mam dobre, mogę pół minuty postać a Ty masz duży bagaż dziecko, leć leć". Poleciałam więc, z uśmiechem życząc pani miłego dnia. 
Później trasa Zabrze - Kraków. Ludzi masa, już przed pojawieniem się autobusu nastawiałam się na kłopoty, szybko włożyłam torbę do bagażnika i dobrze, że ją miałam bo pod koniec kolejki kierowca najpierw sprzedawał bilet tym, którzy już się spakowali na dół żeby zamieszania nie robić, walizek nie przerzucać gdyby komuś siedzenia brakło a bagaż już wcześniej zapakował. Ostatecznie udało się wsiąść wszystkim, ale stres był do samego końca.
I przy okazji 20 minut opóźnienia, przez co nie zdążyłam na pierwszego busa z Krakowa do mnie na wieś. Następny za kwadrans, myślę ok, postoję, poczekam. Ludzi schodzi się coraz więcej, podjeżdża transport... I kpina jakaś. Mały busik, z przyczepką na bagaże z tyłu. Miejsc w nim mniej niż czekających na dworcu, a to nie pierwszy przystanek, więc na pewno nie wszyscy się zmieszczą. Pan podjechał, otworzył drzwi, zakomunikował, że potrzebuje dwie osoby do kompletu i pojechał. Dwie! A pozostałe ponad dwadzieścia to co? A no nic, na następny czekać - za dwie godziny. Czekamy więc, z kilkoma osobami jadącymi w tym samym kierunku. Kupiliśmy po bułce, no bo ile tak można stać i czekać na głodnego skoro o tej porze już wszyscy w domach powinniśmy być? 
Nagle stojąc przy budce z bułkami, ktoś rzucił hasło 'ej, kupmy bilet wcześniej!'. Kupiliśmy więc te bilety, zjedliśmy kanapki, podjechał bus. W końcu większy, no autobus właściwie. I na pierwszy ogień do wsiadania...osoby w biletami. Jeeeest, udało się, mamy miejsca, siedzimy, jedziemy do domu. 
Niecałe 200 km z Zabrza do mnie na wieś. Droga zajęła mi sześć i pół godziny. Jak nigdy... I więcej w piątek jeździć nie będę, za nic. Miałam wracać na Śląsk w poniedziałek, ale sobie daruję, do wtorku poczekam bo jeśli przynajmniej połowa studentów wracających w piątek do domów wyruszy w podróż na uczelnie w poniedziałek to znów będzie ścisk i walka o wolne miejsca.
Chociaż martwię się o chłopa mego, bo lenistwo po pracy go dopada, jedzenia zostawiłam, czy to na szybko do zrobienia czy do odmrożenia i odgrzania, ale coś czuję, że nie będzie mu się chciało robić i skończy się na kanapkach i zupkach chińskich. Cóż, do wtorku chyba mi aż tak bardzo nie schudnie? ;)
Potem go dokarmię, wrócę do mojego sprzątania, do mycia kilka razy tej samej podłogi bo i tak się nosi z niewykończonych jeszcze pomieszczeń, do planowania gdzie co postawić i zastanawiania się, czy znaleziona pod łóżkiem śrubka jest mega ważna i mam ją zostawić osobno czy mogę wrzucić do innych śrubek. 
Zbyt dużo wolnego czasu na Śląsku to niestety również zbyt dużo dziwnych myśli. Wspomnień o ludziach, którzy byli, a których już nie ma. O tych, którym potrafiłam poświęcić każdą wolną chwilę, niezależnie od tego jak byłam zmęczona czy zajęta. A teraz pyk i nie ma, telefon milczy, słoneczko GG nie miga, tak jakby nigdy nic nie istniało. I w wielu przypadkach nie wiadomo nawet dlaczego. Czasem jeszcze się zastanawiam co u nich słychać, jak się wszystko poukładało od naszych ostatnich rozmów. Wiele z nich miało adres tego miejsca, zastanawiam się, czy zaglądają... A na kilka z nich z pewnością będę mogła się teraz natknąć na ulicach w moim nowym mieście, bo tam mieszkają. Eh, nie podoba mi się to wszystko. Zdecydowanie powinnam mieć stałe zajęcie, które nie pozwoli na tak pesymistyczne myślenie. Trzeba wejść w tryb praca-dom-remont i nie wychodzić z niego, przynajmniej dopóki nie poznam nowego miejsca na tyle, że będę mogła sobie zorganizować jakieś kreatywne pochłaniacze czasu.
Jak na razie dużo siedzę też w kuchni. W końcu mam dla kogo gotować i zjada ładnie wszystko, nie marudzi, że niedobre bez spróbowania. Dlatego nawet jeśli teraz trochę zrzuci to nadrobi raz dwa, już ja się o to postaram. ;) 
A kiedy wrócę musimy koniecznie ogarnąć piekarnik (trochę się boję, bo zawsze piekłam w elektrycznym, a tu na razie będzie tylko gazowy) i robimy pierniki! W końcu to już czas, muszą zmięknąć do świąt i zawsze je robię na początku grudnia. 
Tymczasem oglądam sobie Mam Talent, bo dziś finał a w nim mega pozytywny raper Lasio. I jednocześnie nakręcam się na koncert, który już na początku grudnia - Grand Magus i Amon Amarth w Krakowie. A po drodze jeszcze Barbórka! 
Coś czuję, że ten grudzień będzie pozytywny. I chciałabym, żeby przeczucie mnie nie myliło.

sobota, 5 listopada 2016

Każdy robi to, co lubi, czyli kilka słów o dziwnych komentarzach dotyczących mojego hobby.

Październik minął, przyszedł listopad, wraz z nim niższe temperatury i ciemne wieczory przedłużone o kolejną godzinę przez zmianę czasu, której tak nie lubię. Ciężko się przestawić, przynajmniej na początku - szybciej robi się ciemno, w dodatku u mnie w domu obiady zawsze były dość wcześnie więc teraz, po cofnięciu zegara, mogłabym je jeść właściwie na śniadanie. W w sytuacji 'ekstremalnej', pierwszego dnia po zmianie obiad był gotowy już o 11:15. :O
Jest jednak jeden plus tej zmiany, bo właśnie ona i te długie wieczory na które trochę marudzę skłoniły mnie dwa lata temu do sięgnięcia po szydełko. 
Początki były trudne, zresztą muszę się przyznać, że była to już moja kolejna próba nauczenia się, a poprzednie nie trwały jakość specjalnie długo więc i tym razem nie pokładałam jakichś wielkich nadziei w nowym hobby. Zrobiłam kilka śnieżynek i mini aniołków, kilka poleciało do cioci, reszta została w pudełku...i się skończyło. Na kilka miesięcy zaledwie, ale znów myślałam, że to koniec, aż pewnego dnia pokazałam Narzeczonemu jakieś zdjęcie tych gwiazdek, właściwie nie wiem czemu, przypadkiem może? Może źle kliknęłam, nie to zdjęcie które chciałam, pojęcia nie mam, ale cóż- stało się, poszło i się spodobało!
Gdzieś tam z tyłu głowy zaczął kiełkować pomysł zrobienia mu takiej serwety z herbem górniczym, jednak nigdzie nie mogłam trafić na odpowiedni wzór, a sama nie umiałam (i wciąż nie umiem) tyle, żeby się zabrać za rozrysowanie go samodzielnie. Pomysł upadł (a raczej został odłożony w czasie, bo czasem zdarza mi się szukać takich wzorów), a ja wzięłam się za coś innego. Jeden wzór, drugi, kolejny... I tak minęły dwa lata.
Z tej okazji postanowiłam napisać, co mnie irytuje w podejściu ludzi do szydełkowania i rękodzieła ogólnie. Wiem, że niewiele osób tworzących tutaj wchodzi, ale przecież każdy z Was pewnie przynajmniej raz w życiu spotkał się z nieprzychylnymi komentarzami na temat swojej pasji ze strony osoby, która nie miała o niej zielonego pojęcia.

"W chińczyku taka serwetka to 7 zł kosztuje, a nawet większa jest"
Ok, tanio nie jest i rozumiem, że nie każdy może sobie pozwolić na obrus za kilka stów (raz trafiłam na rekordzistę za 1500 zł, ale robota była idealna, niteczka cieniutka, naprawdę towar wart swojej ceny wizualnie, a i domyślam się ile długich miesięcy musiała poświęcić jego autorka na stworzenie takiej pajęczynki), ale porównywanie towaru wykonanego ręcznie z kordonka wysokiej jakości do jakiejś taniej chińszczyzny którą robił nie wiadomo kto, gdzie i z jakiego materiału? 

"Myślisz, że ktoś Ci to kupi za tyle pieniędzy? (...) 
Mogłaś wybrać tanią wełnę i zrobić coś za 1/3 tej ceny!"
Raz w życiu odpisałam na pytanie "dlaczego tak drogo" i więcej tego błędu nie popełnię. Osoba, która je zadała błyskawicznie wygooglowała sobie że są włóczki również za 4 zł i stwierdziła, że nie musiałam od razu dawać 12,50 zł za motek. Owszem, mogę zrobić szalik i czapkę (tego dotyczyło pytanie) z wełny za te 4 zł, ale sobie, albo komuś z bliskiej rodziny. Nie chcę później afery, że się po pierwszym praniu rozleciało, rozciągnęło, albo gdzieś popruło i trzeba szydełkiem dziurę załatać. Nigdy nie próbowałabym wcisnąć jakiemuś klientowi towaru w taniej, niesprawdzonej wełny! Przyznaję, że są również tanie i dobre, ale nie mam jeszcze dobrego rozeznania i dziergam z włóczek z polecenia bardziej doświadczonych pań, dopiero zaczynam testować 'na sobie' te tańsze materiały. I dopóki nie przetestuję, to nie będę firmować swoim nazwiskiem jakichś rozlatujących się szmatek, bo klient nie wróci po kolejne rzeczy, nie poleci mnie kolejnym osobom i - nie oszukujmy się - sama bym nie chciała takiego szajsu od kogoś kupić, czy nawet dostać za darmo.

"To dla starych bab!"
Nie wiem jak inne formy rękodzieła, ale kiedy słyszy się hasła: druty, szydełko, to jakoś automatycznie ludzie przed oczami mają obraz starszej pani siedzącej w bujanym fotelu, która ma dookoła porozrzucane pełno kolorowych kłębków. I jeszcze najlepiej, żeby owa pani miała jakiegoś czarnego albo burego kota, który by sobie uroczymi łapeczkami te kłębki po podłodze turlał. Świat się zmienia, rękodzieło wraca do łask, staje się coraz bardziej popularne i zajmują się nim coraz młodsze osoby. Na facebookowych grupach szydełkowych ciągle jeszcze przeważają panie w wieku 50+, ale jest też sporo młodych użytkowniczek i mam nadzieję, że będzie ich coraz więcej a ludzie przestaną na mnie patrzeć jak na wariatkę, że lekko po dwudziestce znalazłam sobie takie "stare" zajęcie.

"Po co Ty to robisz, jak takie czasochłonne?!"
Chyba moje "ulubione". Kurcze, każdy ma jakieś hobby, nie? Każdy coś tam lubi: książki, oglądanie filmów, łowienie ryb, jazdę motocyklem, granie w gry komputerowe. I każdy poświęca swoim pasjom tyle czasu ile uważa za stosowne. Ja nikomu nie wytykam paluchem, że cały wieczór siedział z nosem w monitorze bo miał jakiś ważny wyścig w grze czy zarwał nockę na maratonie filmowym, więc chciałabym, żeby mi ludzie nie wypominali ile godzin muszę poświęcić żeby coś wyglądało ładnie.

"Podoba Ci się to w ogóle?"
Nie, wcale mi się nie podoba! To nie moja wina, tylko to wredne szydełko mi się jakoś do łapy przykleja, a potem wysyła do mózgu sygnały: słupek, oczko, słupek, słupek, a ja otumaniona niezbadaną siłą siedzę, robię i nie mogę przestać. Słyszałam to pytanie nie raz, głównie w połączeniu ze "starymi babami", no bo jak może mi się podobać coś tak staroświeckiego? Myślałam, że powinno być jasne, że jeśli na coś poświęcam dużo czasu i robię rzeczy nie tylko dla innych, ale i dla siebie, to musi mi się to podobać...ale najwyraźniej nie jest to tak oczywiste jak myślałam.

"A inne to sprzedają drożej!"
No i jesteśmy na drugim biegunie cenowym, jak nie zbyt drogo, to znów zbyt tanio. Ludziom nie dogodzisz, coraz bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Wyceniając swoją pracę biorę pod uwagę wykorzystane materiały, czas poświęcony na stworzenie, ale również przeglądam podobne rzeczy wykonane przez inne osoby i faktycznie, zawsze daję kilka złotych mniej, ale nie jest to jakieś przyciąganie klienta na siłę niższymi cenami - po prostu uważam, że nie jestem jeszcze na takim poziomie, żeby wyceniać się tak wysoko jak doświadczone panie, które zajmują się dzierganiem lat trzydzieści i wszystko co z ich rąk wychodzi jest równe, idealne wręcz. Trzeba się cenić, ale sprawiedliwie. :)


Chciałam Wam znów coś pokazać na zdjęciach, ale ostatnio "siedzę w świętach" żeby się wyrobić na grudzień, nie mam nic innego, więc sobie daruję. I tak wystarczająco irytuje mnie, że zaczęły już lecieć świąteczne reklamy, nie będę do tego dokładać swojej cegiełki na początku listopada.