czwartek, 27 października 2016

Kilka jesiennych kadrów.

Tegoroczna jesień nie rozpieszcza. Prawie dwa tygodnie urlopu mojego mężczyzny to jedna wielka szarość i deszcz. Nie lubię takiej pogody...w ogóle ktoś z Was lubi? 
Jesień to ładna pora roku, przyznaję. Kolorowe liście, babie lato, ciepłe, za duże bluzy z kapturem, gorąca herbata o przeróżnych smakach - koniecznie liściasta!, zapach suszonych grzybów, długie wieczory z książką... Już kiedyś, dawno temu, na początku tego bloga pisałam, że Ja też lubię jesień! ;-) i niewiele się zmieniło w tym aspekcie, więc jeśli ktoś jeszcze tam nie był a jest ciekawy, albo był i chciałby sobie przypomnieć to zapraszam do poczytania. :) 
Nie tak miała wyglądać ta jesień, ale jak się nie ma co się lubi... Ostatnie cztery dni to ładne słońce i mam nadzieję, że jeszcze trochę nam poświeci, bo szaro-bure dni nie pomagają w wygrzebaniu się z dołka, a jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę tę słynną jesienną depresję to mamy gwarantowane zakopanie się pod kocem z miśkiem i herbatą.
Niestety deszczowe dni zniszczyły moje ambitne plany na jesienne rękodzieło - piękne róże z liści podobają mi się od dawna i kiedy w końcu znalazłam w sobie motywację żeby spróbować stworzyć takie cuda okazało się, że zła pogoda naznaczyła złote liście paskudnymi, czarnymi plamami...a kwiaty to nie wszystko co można wyczarować z darów jesieni - tylko gdzie szukać tych najładniejszych, skoro wszystko rozmokło?
Aparat leżał sobie grzecznie przeczekując deszczowe dni, a później kiedy wreszcie zniknęły ciemne chmury i wybraliśmy się razem nad mały staw łapać promienie zachodzącego słońca odbijające się w wodzie... zapomniałam włożyć do niego baterii! Blondynka, ot i wszystko... Nie wiecie nawet jak mi było głupio, tyle czekania, w końcu spacer, wielka radocha - włączam aparat, bum, nie działa. Panika, bo kupiony używany, bo może się zepsuł, do głowy mi nie przyszło, że przez tyle dni mogłam nie włożyć do niego baterii po ładowaniu. Trzeba było wracać do domu z niczym, a były tam jeszcze przeurocze owce, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu że powinnam dwa razy sprawdzać czy mam wszystko zanim wyjdę z domu, bo często jestem taką gapą (jak nie bateria, to karta pamięci zostaje w czytniku laptopa) i ucieka mi okazja za okazją.
Mimo zaledwie kilku słonecznych dni udało mi się jednak zrobić kilka zdjęć z których jestem w miarę zadowolona. I właśnie te zdjęcia chciałabym Wam dziś pokazać, ale znów się rozgadałam i zaczęłam swoje marudzenie...

Buczyna o tej porze roku wygląda przepięknie! Złote kolory, ziemia pokryta liśćmi - czysto, spokojnie. Nic tylko spacerować... I robić zdjęcia!

Grzybów znajdowaliśmy wspólnie o wiele więcej, ale niestety głównie wtedy, gdy padało i nie miałam przy sobie aparatu. :( Przy ostatnim spacerze do lasu wypatrzyliśmy tylko kilka sztuk, dlatego...

...zdecydowanie częściej łapałam na zdjęcia te niejadalne okazy.

Purchawki wybuchającej nie udało mi się uchwycić mimo wieeeelu prób, jednak te po wybuchu chyba i tak wyglądają całkiem dobrze?

Oczywiście nie mogło zabraknąć muchomorka, bo w okolicy jest ich naprawdę sporo.

A na sam koniec Narzeczony złapał mi żabkę. Siedziała grzecznie, pozowała, a po chwili została odstawiona na ziemię i skoczyła w wysoką trawę. Mam nadzieję, że mocno jej nie zestresowaliśmy. ;)

wtorek, 11 października 2016

Październik, beeeng.

Patrząc na listę informującą o ilości postów wrzuconych na tego bloga zatrzymywałam się na sierpniu i byłam szczęśliwa, że udało mi się w końcu wrócić do jako takiej regularności po długim okresie dodawania jednego wpisu na miesiąc.
Miałam ogromną nadzieję, że w kolejnych miesiącach uda mi się to utrzymać, jednak już wrzesień pokazał mi, że znów zawaliłam sprawę i systematyczność poszła się... opalać w pierwszych promieniach jesiennego słońca. ;)
Dzieje się sporo, dalej moje serducho to jeden wielki nieogar, powiedziałabym chyba nawet, że jeszcze większy niż był. Dni uciekają zbyt szybko, a ja znów wpadam w ten głupi stan, kiedy siedzę i przez długie minuty wpatruję się w migający tutaj kursor, zaczynam zdanie, usuwam je, znów zaczynam, idzie mi całkiem nieźle, ale potem czytam całość i zamykam okienko, bo to znów nie to, znów mam wrażenie, że się cofam, do starego, gorszego "ja". 
Chcę iść do przodu, szukać pozytywów. Robić to, co lubię, otaczać się ludźmi, którzy są dla mnie ważni i nie zwracać uwagi na złość, jakieś dziwne wymagania, docinki.
Cofam się i gdybym miała wylądować w miejscu, w którym byłam rok temu pewnie by mi to aż tak nie przeszkadzało, ale mam wrażenie, że ta psychiczna podróż w czasie zakończy się dużo dalej... W roku 2012...a tego bardzo bym nie chciała. Nie chcę powrotów.
Wrzesień mimo wszystko nie był najgorszym miesiącem. Po raz kolejny miałam okazję bawić się na tarnowskim festiwalu organizowanym przez Grupę Azoty. Już niemal tradycją stało się, że jeśli na rynku jest koncert, to pada, jednak w tym roku ktoś u góry stwierdził, że zwykły deszcz to za mało, bo skoro towarzystwo mimo stania przez kilka godzin pod parasolami się nie wykruszyło, to burzę z piorunami też przetrzyma. I przetrzymało! ;)
Z łapką na serduchu mogę napisać, że jeden z lepszych wieczorów  w moim życiu. Mimo tego, że lało, grzmiało i trzaskało, że nie miałam na sobie ani jednego suchego centymetra i przez kilka godzin stałam bez bluzy, bo była zbyt mokra i zbyt ciężka żeby ją założyć, a po wszystkim ledwo doczłapałam na przystanek gdzie trzeba było czekać ponad pół godziny na autobus do domu. Zdarte gardło przy śpiewaniu utworów zespołu Wilki, marznięcie w oczekiwaniu na Igora i LemON... Tak, zdecydowanie było warto. I gdybym miała jeszcze raz stać pod tą sceną przez ponad dziewięć godzin, jeszcze raz czuć zimny deszcz spływający po plecach, kulić się ciasno pod parasolkami, skakać tam jak głupia, klaskać, machać... poszłabym, zdecydowanie bym poszła! 
I dziękuję bardzo mojej odporności, że nic się z tego moknięcia do mnie nie przyplątało, bo jedyne co odczuwałam to jakieś mega wielkie zimno przez trzy dni. 
Dwa dni później byłam już na Śląsku... i paradoksalnie właśnie tam znalazłam jako taki spokój. W miejscu, które mnie tak przeraża, jak cała obecna sytuacja. To wszystko co było, co będzie...ale w takiej szukanej od dawna ciszy. W miejscu, gdzie można siąść i pomyśleć, gdzie nikt się nie czepia, nie zagaduje o głupoty, nie ma pretensji o rzeczy, na które w ogóle nie mam wpływu, niedotyczące mnie w żadnym stopniu.
Ponadto ostatni dzień śląskiego urlopu pokazał mi, że mimo wielu rozczarowań, wielu złych relacji w moim życiu warto dawać szansę, bo nie wszyscy ludzie są źli. Są też tacy bardzo pozytywni, przy których nawet nie odczuwa się, że to pierwsze spotkanie a godziny mijają jak minuty. Mam przeczucie, że z czasem ta relacja może ewoluować w coś na kształt przyjaźni...i wiem, że znów popełniam ten sam błąd co ostatnio i ufam zbyt szybko, ale chciałabym najbardziej na świecie, żeby tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Wiem więcej, to jest ten plus...ale jednocześnie przeraża mnie, że nie wyciągnęłam żadnych wniosków z obecnego stanu mojego serducha i znów mogę wpakować się w kłopoty...eh, kto ogarnie blondynkę i jej pokręcony tok myślenia?
Tymczasem żyję sobie od meczu do meczu, ekstraklasa, III liga, gdzieś po drodze reprezentacja. Cieszy mnie bardzo zwłaszcza miejsce Unii w tabeli, połączona liga jest silniejsza niż w zeszłym roku, a chłopaki i tak super sobie radzą. Tylko kibicowsko dalej jakieś zawirowania, wali się wszystko co znam, wszystko w co wierzyłam przez wiele lat, od początku właściwie. Kończą się przyjaźnie, a wrogowie podają sobie ręce. To chyba jeszcze gorszy kocioł niż ten w mojej głowie.
Dziś znów grają biało czerwoni, a ja znów nie mogę się doczekać. I to wszystko daje jakąś iskierkę nadziei na to, że uda mi się wygrzebać z tych wszystkich negatywów - wciąż mam coś, co mnie cieszy. Coś, czemu mogę poświecić czas, szukać nowych informacji, śledzić wyniki, statystyki... cieszyć się, kiedy wychodzi i przeklinać, kiedy znów piłka uderza w poprzeczkę. 
I wciąż myślę o zamianie tego bloga na typowo sportową pisaninę...ale chyba jeszcze do tego nie dorosłam.