Ostatni dzień Mistrzostw Europy w piłce ręcznej organizowanych w Polsce. Cztery miasta, tysiące kibiców.
Pamiętam, że kiedy ogłosili, że będziemy organizatorami byłam akurat u mojego Górnika. Pamiętam, jak obiecywaliśmy sobie, że na pewno wybierzemy się na jakąś strefę kibica, może nawet uda nam się zdobyć bilety na choć jedno spotkanie w Katowicach. Nie wyszło, wróciłam od niego kilka dni przed rozpoczęciem imprezy, nasi nawet nie grali w Katowicach, więc tym bardziej ciężko byłoby zrealizować to postanowienie. A bilety rozeszły się szybciej niż ciepłe bułeczki, w czasie mniejszym niż pięć minut.
Tysiące kibiców, zdarte gardła, biel i czerwień na trybunach.
Aż do pamiętnego meczu z Chorwacją.
I wtedy nikt już nie pamiętał o świetnych występach w pierwszej grupie. O meczach wyrównanych, wygrywanych jedną bramką, po których kibice szaleli. Nikt nie pamiętał o fenomenalnym spotkaniu z Francją, z drużyną utytułowaną, wygrywającą ostatnio wszystkie wielkie imprezy. Nikt nie pamiętał, że ta wygrana była wysoka, że Polacy ogrywali Francuzów bez najmniejszego problemu. Nikt nie pamiętał, że z grupy wyszliśmy z kompletem punktów, z cenną czwórką.
Wszyscy za to pamiętają wysoką porażkę z Chorwacją, nie trzeba było zbyt długo czekać na reakcję ze strony dziennikarskich hien i już kolejnego dnia wszystkie nagłówki prasy z najniższej półki krzyczały w naszą stronę: to nieudacznicy!
Ciekawe ilu z nich dałoby radę w takiej sytuacji. Nie będę rzucać hasłami w stylu "jak jesteś taki mądry, to weź piłkę i idź grać", bo nie sposób porównać piłkarza, który pół życia spędził z piłką na hali, do dziennikarza klepiącego godzinami na klawiaturze laptopa czy jakimś innym pracownikiem, który nie miał nigdy na dłużej do czynienia z piłką.
Czy jednak każdy z nich mógłby zachować zimną krew w tak stresującej sytuacji, kiedy ma się przed sobą godzinę "być albo nie być", kiedy patrzą tysiące oczu, kiedy "gramy u siebie" nie jest tylko motywacyjny hasłem śpiewanym na trybunach? Nie, z pewnością mało kto byłby w stanie podejść do takiej sytuacji na chłodno, robić swoje i nie myśleć o oczekiwaniach, o konsekwencjach. O tym pewnie żaden "mądry" dziennikarz nie pamięta.
Wszystko wraca, to dobre jak i to złe. Kiedyś oni też się potkną. Może w wąskim gronie znajomych, a może tak jak nasi szczypiorniści - na forum publicznym i ktoś to wywlecze, zmiesza z błotem. Może prędzej niż później, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co się ostatnio dzieje w mediach wszelkiego rodzaju za sprawą nowej władzy. Jeśli mam być szczera - nie będę współczuć ani trochę.
Eh, dziwne to, ten nasz kraj, ta nasza prasa. Potrafili jeździć za reprezentacją piłki nożnej, kiedy ta mogła tylko pomarzyć o remisie, a co dopiero wygranej, z nadzieją śpiewali "nic się nie stało", choć wiedzieli, że potrzeba cudu, żeby piłkarze jakiś tytuł wywalczyli, a na drużynie, która odnosi sukcesy wieszają psy po jednym potknięciu.
Jedno tylko jest podobne w piłce nożnej i ręcznej- wymiana trenerów. Nikt chyba nie zliczy, ilu prowadziło naszą reprezentację piłki nożnej w ostatnich latach. Siatkarze i piłkarze ręczni trzymali się dzielnie, latami. Jedno potknięcie i już Biegler leci z wypowiedzeniem. Dlaczego? A no pewnie dlatego, że nim by wybrzmiał ostatni gwizdek meczu finałowego nasz trener otrzymałby stosowny papier potwierdzający zerwanie z nim współpracy. Taki naród, takie dziwne praktyki. Kto za granicą słyszał, żeby tak zmieniać? Ile lat buduje się reprezentacje, kluby piłkarskie? Ile lat potrzebowała Barcelona, żeby wejść na szczyt? Wtedy trener może odejść, z poczuciem, że zrobił już wszystko i może szukać wyzwań w pracy z innymi ludźmi.
Niedługo turniej kwalifikacyjny, potem Igrzyska. Z nowym trenerem, który może nie zdążyć. Który może nie dać rady zbudować silnej drużyny, zasługującej na medal.
Dobrze, że kibice nie zawiedli, byli do końca, wspierali. Oby ich jak najwięcej, jak najdłużej. Na kwalifikacyjnym, w Rio i potem, kiedy kilku zawodników zakończy kariery reprezentacyjne i będziemy budować nową drużynę.
Nie umiem pisać o sporcie, zbyt emocjonalnie do tego podchodzę.. Ale musiałam.