Kiedyś myślałam, że wystarczy lubić pisanie, założyć konto na jakiejś platformie blogowej i posty będą płynęły regularnie spod palców, od wejść czytelników przeciążą się serwery a reklamodawcy będą walili drzwiami i oknami żeby umieścić choć mały baner obok najbardziej popularnych wpisów.
Niestety często w życiu jest tak, że czas i doświadczenie weryfikuje nasze poglądy na niektóre sprawy - tak było i w moim przypadku.
Pisać lubię, owszem. Konto blogowe mam, nie pierwsze zresztą... I na tym kończą się podobieństwa z moimi poglądami sprzed kilku lat.
Czytelników (w porównaniu do marzeń z 2010) mam garstkę, ale bardzo dla mnie ważną i już dawno dotarło, że to nie ilość bezwartościowych spamerskich komentarzy się liczy, a jakość tych pisanych przez osoby odwiedzające mnie regularnie i (chyba można zaryzykować to stwierdzenie) już mnie trochę znających.
Podobnie zmieniło się moje podejście do reklam - nie szukam i wątpię, że kiedykolwiek będę. Ba, rzadko klikam w te polecenia (chyba, że u obserwowanych, bo wiem, że oprócz takich postów mają również dużo ciekawego do powiedzenia), a blogi zawalone banerami reklamowymi omijam łukiem szerokim, bo nie dość, że migają kolorami z każdej strony aż oczy bolą, to jeszcze wydłużają czas ładowania danego adresu, który przy prędkości mojego Internetu i tak jest spory.
O tym, że posty nie będą wypływały ze mnie rwącym potokiem przekonałam się chyba najszybciej.
Nie raz już było tak, że siedziałam nad klawiaturą i palce same skakały po klawiaturze, w notatniku z prędkością światła pojawiały się kolejne linijki tekstu a folder kopii roboczych zapełniał się.
Są jednak takie dni, kiedy siedzę i bezmyślnie wpatruję się w migający w otwartym okienku kursor, a nic mądrego do napisania nie przychodzi mi do głowy mimo konkretnie wybranego tematu. Nie lubię tych dni, bo wtedy nawet wcześniej przygotowane posty nie nadają się (moim zdaniem) do dodania.
Jeszcze bardziej nie lubię natomiast takiej sytuacji, kiedy jestem gdzieś (w pracy, na przystanku, w lesie), gdzie nie mam możliwości/czasu na skorzystanie z komputera czy choćby telefonu a w głowie pojawia się pomysł na wpis. Może to być jakaś minięta na ulicy osoba, piękny kwiat, cytat z książki (kiedy wprowadzam je do systemu w bibliotece) czy słowa przypadkowo usłyszanej piosenki.
Jeden mały impuls, a w głowie już kiełkuje myśl jaki będzie tytuł, jak wpleść w post tę przypadkową inspirację i o czym napisać w dalszej części, żeby nie skończyło się na kilku zdaniach.
Niestety myśli znikają równie szybko jak się pojawiają i kiedy w końcu mam możliwość przelania ich na papier - w głowie wielka pustka.
Żeby zaradzić takim sytuacjom (a przynajmniej mocno je ograniczyć) zaopatrzyłam się ostatnio w mały notes, który bez problemu mieści się w mojej torebce. Do tego dlugopis i...mam nadzieję, że teraz już nic mi z głowy nie wyleci. W końcu czasem kilka nakreslonych w pośpiechu słów sprawia, że powstaje długi wpis... A takich mi ostatnio brakuje.
No i pojechało to moje szczęście, a ja muszę się posiłkować wpisem z kopii roboczych, bo nie jestem dziś w stanie niczego wymyślić. Jednak mimo wszystko to rozstanie nie jest tak bolesne jak poprzednie, mimo, że teraz przed nami aż miesiąc czekania na początek grudnia. Niby dużo, ale pewne decyzje podjęte, inne - równie ważne - dopiero dojrzewają, ale wiem, że jak by nie było, to skończy się pozytywnie. Jednak o tym innym razem, bo nie potrafię teraz ubrać swoich myśli w słowa, a nie chciałam zostawiać bloga na tak długo bez postów.
A teraz lecę do Was. Dziś i jutro postaram się wszystkich odwiedzić.. Trzymajcie się! ;)