środa, 24 czerwca 2015

Lato, lato wszędzie...

...zwariowało, oszalało moje serce. ;)

Tak, zwariowało, oszalało, a wszystko dlatego, że weekend już tak blisko. A w tym przypadku weekend = wyjazd na Śląsk na (wreszcie!) ponad tydzień.
Ale nie o tym dziś...jeśli w ogóle kiedyś.

Lato...
Gorące, pełne słońca.
Pachnące świeżo skoszoną trawą.
O smaku truskawek i czereśni.
Zostawiające na skórze pierwsze zaczerwienienia od promieni.
Wkurzające komarami.

Wydawałoby się, że przyszło już jakiś czas temu. Obsypało nas cudownie pachnącymi, słodkimi truskawkami, sprawiło, że trzeba było sięgnąć po olejek po opalaniu. i ominąć godziny południowe w związku z polowaniem na zdjęcia motyli.

A potem, kiedy przyszedł wreszcie ten moment, że miało być nie tylko pogodą za oknem, ale również porą roku w kalendarzu - ktoś u góry chyba strasznie się przejął odejściem wiosny, bo płakał tak strasznie, że bez parasola nie dało się obejść.

W tym roku po raz pierwszy uczestniczyłam w obchodach Nocy Świętojańskiej, czyli tzw. Wiankach.
Tradycja ta wywodzi się z wierzeń słowiańskich, a Kościół nie mogąc pozbyć się pogańskich obchodów Sobótki próbował zmienić charakter tego święta na bardziej chrześcijański - wigilia św. Jana.

Konkretniej o tradycji wicia wianków - za Wikipedią:
Noc sobótkowa była również nocą łączenia się w pary. Niegdyś kojarzenie małżeństw należało do głowy rodu oraz starszyzny rodu i wynajmowanych przezeń zawodowych swatów. Ale dla dziewcząt, które nie były jeszcze nikomu narzeczone i pragnęły uniknąć zwyczajowej formy dobierania partnerów, noc Kupały była wielką szansą na zdobycie ukochanego. Młode niewiasty plotły wianki z kwiatów i magicznych ziół, wpinały w nie płonące łuczywo i w zbiorowej ceremonii ze śpiewem i tańcem powierzały wianki falom rzek i strumieni. Trochę poniżej czekali już chłopcy, którzy – czy to w tajemnym porozumieniu z dziewczętami, czy też liczący po prostu na łut szczęścia – próbowali wyłapywać wianki. Każdy, któremu się to udało, wracał do świętującej gromady, by zidentyfikować właścicielkę wyłowionej zdobyczy. W ten sposób dobrani młodzi mogli kojarzyć się w pary bez obrazy obyczaju, nie narażając się na złośliwe komentarze czy drwiny. Owej nocy przyzwalano im nawet na wspólne oddalenie się od zbiorowiska i samotny spacer po lesie.
Przy okazji rzeczonego spaceru młode dziewczęta i młodzi chłopcy poszukiwali na mokradłach kwiatu paproci, wróżącego pomyślny los. O świcie powracali do wciąż płonących ognisk, by przepasawszy się bylicą, trzymając się za dłonie, przeskoczyć przez płomienie. Skok ów kończył obrządek przechodzenia przez wodę i ogień, i w tym jednym dniu w roku swojego czasu stanowił podobnie rytuał zawarcia małżeństwa.

Teraz te tradycje nie funkcjonują w dokładnie taki sposób jak dawniej, nawet na wsi. 
U nas kończy się na konkursie na najpiękniejszy wianek, odśpiewaniu regionalnych piosenek ludowych i wspólnej biesiadzie.

Mimo, że wianka nie robiłam...bo zapędów artystycznych w tym kierunku u mnie brak, a i mój Mężczyzna pewnie by go z rzeki nie wyłowił...nie oszukujmy się, jakbym nie czarowała, to Wisła przez Śląsk nie popłynie ze świętokrzyskiego. ;)

Miałam też to nieszczęście, że przypadło mi w udziale robienie zdjęć.
Nie, żebym się nie cieszyła - przecież to uwielbiam!
Sęk w tym, że pierwszy raz miałam w łapie tego typu aparat i co z tego, ze wiedziałam co mam ustawić, żeby było dobrze, skoro nie wiedziałam jak to ustawić.:/
No, ale nie marudzę już..


Pytałyście, czy żyję, a ja siedziałam i nie mogłam nic sensownego o tych wiankach napisać... No pustka kompletna. Jednak są takie święta, takie tradycje, które nie każdy zna, bo w jego regionie nie było takich zwyczajów, albo tradycja ta już umarła.
I chcę je tutaj mieć. Bo kiedyś pewnie wyjadę... Pewnie to będzie bliżej niż dalej. I kiedyś też mogę zapomnieć. Chociaż...oby nie!;)










środa, 17 czerwca 2015

Wszyscy kłamią?!

Internet... Z jednej strony kopalnia wiedzy, w której można znaleźć odpowiedzi na praktycznie wszystkie nurujce nas pytania, w obecnych czasach niemalże niezbędny do nauki... A nawet, jesli nie niezbędny, to bardzo tę naukę ułatwiający.
Z drugiej jednak można go porównać do wysypiska różnego rodzaju użytkowników portali społecznościowych, for tematycznych, blogów. 

Każdy z nas dostaje możliwość - mniej lub bardziej anonimową - do wyrażenia swojego zdania na dany temat. Można go skomentować,poddać dyskusji czy opisać swoim okiem na własnej stronie.
Można dyskutować o rzeczach bardzo ważnych, tych mniej, jak i zupełnie błahych. 
Można opisywać historie ze swojego życia, przemyślenia, uczucia.

Można wiele.
Jednak różnica między tym, co można, a tym, czego robić się nie powinno jest bardzo cienka.
Ledwie zauważalna.

Zaciera się z biegiem czasu. Łatwiejszy dostęp do nowych połączeń, sprzętów, zmian adresów czy nazw użytkowników sprawia, że ludzie nie zastanawiają nad tym, co piszą. 
Potrafią obrzucić mięsem, skrytykować każde, nawet ogólnie przyjęte prawo czy zwyczaj, ale także rozpowszechniać nieprawdziwe informacje nie tylko o innych, ale również o sobie.

Każdy marzy o jakiejś tam popularności. Nie mówcie, że nie... Rozumiem, że można nie mieć parcia na szkło, nie śnić o tysiącach obserwujących i setkach komentarzy - też tak mam, ale jednak cieszą te cyferki. Są jednak tacy, którzy do popularności chcą dążyć za wszelką cenę - spamem, obietnicami udostępnień, obserwacji, ale także wypisywaniem na swój temat nieprawdziwych informacji, które w ich mniemaniu mają przyczynić się do wzrostu oglądalności.

Jedni opowiadają o imprezach czy wycieczkach, które nigdy nie miały miejsca. Inni wymyślają sobie przyjaciół i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z wyimaginowanymi towarzyszami zabaw z dzieciństwa.  Są tacy, którzy dla większej ilości komentarzy będą się chwalić nieswoim domem czy samochodem, sami "podniosą" sobie oceny na świadectwie czy usuną kilka kilogramów w programie graficznym dodając trochę centymetrów w biuście i wygładzając twarz.
To kłamstwa z gatunku tych mniejszych, w większości nieszkodliwych - poza wielkim wstydem (albo i nie...) jeśli cała historia by się wydała.
Jednak jakim trzeba być człowiekiem, jakie parcie na popularność trzeba mieć, żeby dla większej ilości wyświetleń rozpowszechnić bajkę o swojej śmierci?

Dwudziestolatek, sprawiał wrażenie inteligentnego. 
Wiersze, które pisał - choć nie do końca poprawne stylistycznie opisywały wielkie uczucia i nawet taka czepialska zołza jak ja nie miała nigdy sumienia zwrócić na to uwagi. 
Wiele osób tam wchodziło, czytało opisy wielkiej, tragicznie zakończonej miłości (która pewnie też była wielką wymyśloną bzdurą) niejednokrotnie wylewając łzy na klawiaturę. 
Mijały miesiące, w  rewanżu na jego bardzo kreatywne i długie komentarze na blogu pojawiało się coraz więcej osób.
Jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że ów chłopak nie żyje, a kilogramy, których utratą poprzez ćwiczenia tak się chwalił miały być szybko utracone przez ciężką chorobę, która wygrała.
Z rzadkich wpisów, pod którymi pojawiało się masę komentarzy , dowiadywaliśmy się, że konto dalej będzie prowadzone, przez przyjaciela zmarłego. Na wielu blogach zaprzyjaźnionych pojawiły się łzawe wpisy o utraconym znajomym, wielkim talencie i inne tego typu.
Jakiś czas wszystko było "dobrze".
Dopóki oglądalność nie zaczęła spadać i "przyjaciel" nie próbował jej znów podnieść komentarzami.

Coś zaczęło śmierdzieć. Bardzo.
Pierwszym sygnałem była niechęć do futrzaków kociaków. Potem były wspomnienia o ćwiczeniach, takiej samej szkole, planach wyjazdowych. Dość podobna składnia zdań, interpunkcja. 
Gwoździem do trumny był identyczny adres IP.

Konto zniknęło.

Za kilka tygodni pojawiło się znów, pod innym adresem. Te same teksty, tym razem podpisane imieniem nieżyjącego podobno chłopaka. 
Idiotyczne tłumaczenia w prywatnych wiadomościach, wmawianie, że to włamanie było, znajomy hasła pozmieniał i on o niczym nie wiedział.
Pół roku oszustw, tylko dla większej ilości wejść, dla współczucia.

Gdzie jest granica?
Ile możemy o sobie naopowiadać żeby zdobyć popularność?
Czy naprawdę warto kierować się w życiu zasadą "nieważne jak, byleby gadali"?

czwartek, 11 czerwca 2015

Muzyczny Alfabet Blondynki - #A.

Nie umiem pisać o muzyce, tak samo, jak nigdy nie nauczyłam się grać na żadnym instrumencie.
Przyznaję, było kilka prób samodzielnego nauczenia się gry na gitarze, ale wszystko skończyło się równie szybko jak zaczęło.
Nauka mi nie wyszła, przyznaję, ale prawie osiem lat śpiwania w chórku szkolnym i dwa w kościelnym zostawiły trwały ślad w mojej głowie (i serduchu!). Mimo tego, że z pewnych względów - z upływającym czasem na czele - odcięłam się od śpiewania całkowicie, to muzyka ciągle jest obecna w moim życiu wbardzo dużej dawce.

Biegam, skaczę na skakance, jeżdżę rowerem, zasypiam, czytam, szydełkuję, czasem nawet uczę się - wszystko przy moich ulubionych utworach. Podejrzewam, że nie potrafiłabym inaczej. Cisza jest strasznie przytłaczająca!
Na wybrane TOP 10 utworów nie mogłam się zdecydować. Zbyt dużo powstało pięknych piosenek, z jeszcze większą ilością wiążą się jakieś wspomnienia... Musiałabym być masochistką, żeby spośród nich spróbować wybrać te dziesięć, które mogłabym określić mianem najlepszych z najlepszych. Nie w tym życiu, o nie!

Z przeciwnościami i brakiem umiejętności trzeba walczyć! Nie umiem pisać o muzyce? No to się nauczę!
W tym celu postanowiłam dzisiejszym postem zapoczątkować w moim Świecie nową serię - Muzyczny Alfabet Blondynki.
Skoro nie jestem w stanie wybrać kilku najlepszych utworów ogólnie - wybiorę kilka naj - posegregowane wg wykonawców, na kolejne litery alfabetu.
Nie wiem jeszcze z jaką częstotliwością będą się tutaj pojawiać moje muzyczne podsumowania - na pewno nie będę próbowała Was zanudzić na śmierć dodając je taśmowo...
Mam nadzieję, że kiedy dojdę do końca Alfabetu moje posty muzyczne będą na wyższym poziomie niż są obecnie.
Przede mną najtrudniejsze, bo na A na mojej magicznej liście jest bardzo mało wykonawców znanych z więcej niż jednego utworu. Potem będzie już z górki, więc aby już nie przedłużać - przedstawiam Wam część pierwszą mojego Muzycznego Alfabetu.
Panie i Panowie - A!

AbraDab
AbraDab to moje początki z rapem - bardzo początkowe początki, jeśli można tak powiedzieć, bo po Slums Attack grającym z Peją i Paktofonice Kaliber 44 (a AbraDab był jednym z jego członków) był trzecim składem, który tak naprawdę mnie zainteresował na więcej niż jedną piosenkę.
Nawet nie wiecie, jak się ucieszyłam, kiedy okazało się, że będzie mi dane iść na jego koncert! Nawet padający deszcz, przemoczona bluza, spodnie i buty nie były w stanie zepsuć mi tego wieczoru! Głupia ucieczka też  nie... Ale o tym innym razem!
Moim numerem jeden jest zdecydowanie znane pewnie większości Miasto jest nasze.



Art of Dying
Trafiłam na ten zespół zupełnie przypadkiem. Siedziałam u mojego Górnika przed komputerem, latałam po blogach i czekałam, aż wróci ze sklepu, bo wybył na małe zakupy...a że znajomych masa, to chwila zamieniła się w dwie. Słuchałam utworów, które mi się z nim kojarzą i przeglądałam kolejne propozycje na youtube. Jako pierwsze usłyszałam Completely, ale moim faworytem na numer jeden tej grupy jest Sorry. Nawet Wredniakowi się podobało... To musi być coś!



Artrosis
Ogólnie mówiąc zespół Artrosis nie jest do końca w moim guście, jednak mają jedną wyjątkową dla mnie piosenkę. Szmaragdowa noc to jeden z pierwszych utworów, jakie poznałam dzięki mojemu Mężczyźnie, zaraz na początku naszej znajomości. Do dziś bardzo lubię jej słuchać, choć to już ponad dwa i pół roku minęło od tamtych dni. Sentymentalna jestem? Być może, ale... niektóre wspomnienia są piękne, a muzyka potrafi uczynić je jeszcze piękniejszymi.



Ascetoholix
Liber, Doniu, Kriss... To tylko my. ;) Zdecydowanie mój faworyt na numer jeden. Prawdopodobnie mogłabym wyrecytować tekst tego utworu z pamięci nawet obudzona w środku nocy... Sama nie wiem ile razy go już słuchałam, bo niestety mój telefon nie chce współpracować z aplikacją last.fm i znajdujące się na tej stronie statystyki są mocno zaniżone.
Mimo tego, że Liber robi teraz zupełnie inną muzykę, to ciąglę lubię go posłuchać. Ma niesamowity głos, a oczy.... ^^



Adele
Fenomenalny głos! Długo nie mogłam się zdecydować, którą jej piosenkę wybrać, gdybym mogła, to pewnie przynajmniej z pięć by się tu znalazło. Trzeba być jednak konsekwentnym, skoro miałbyć jeden przykład, to będzie jeden. I tutaj chyba nic więcej nie trzeba dodawać.





piątek, 5 czerwca 2015

(po)Urodzinowo.

Tak, wiem, obiecałam Wam ten urodzinowy wpis na wczoraj...jednak już tak mam, że gdy do napisania jest coś na konkretny temat i zaplanowaną datę, to w głowie pustka, minuty mijają, a kursor dalej miga w pustym oknie notatnika, bo nawet rozpocząć tekstu nie potrafię, a co dopiero ciągnąć go dalej zachowując przy tym jako tako przyzwoity poziom. 
Tak było i wczoraj. Siedziałam przed laptopem, słuchałam ulubionych utworów i nie potrafiłam stworzyć niczego sensownego. 
Miało być o upływającym czasie, o moich zmaganiach z grafiką...niestety nie potrafię tego ubrać w słowa tak, jak bym chciała.

Czas mija i to wiedzą wszyscy bez mojego stukania w klawiaturę... ucieka w zastraszającym tempie, nawet nie wiadomo kiedy mijają kolejne tygodnie i miesiące. Pamiętam, jak szykowałam się do swojej osiemnastki... przecież to było tak niedawno, mam wrażenie, że zaledwie kilka miesięcy temu. Fryzjer,fotograf, składanie podania o dowód osobisty, zostawianie go w domu, żeby nie zgubić z braku przyzwyczajenia. A od tego czasu minęły już cztery lata!
Koniec maja/początek czerwca w tym roku przynosi nam kilka miłych dni.
Niedawno minęło nam dwa i pół roku razem.
Wczoraj, czwartego, moje dwudzieste drugie urodziny.
Za trzy dni, ósmego, dwudziestka piątka mojego Mężczyzny.
Gdzieś pośród tych dat,bliżej nieokreślony dzień... Może pierwszy czerwca, a może ostatni dzień maja... Pięć lat jak znam Wredniaka. yyyy...przepraszam! Miłego i kochanego. ;)

Mam nadzieję, że reszta miesiąca będzie równie optymistyczna... Szczególnie końcówka, bo wreszcie zobaczymy się na dłużej! Całe dziewięć, może nawet dziesięć dni dla nas. Tylko i wyłącznie! O ile znów nie będzie mega gorąco, i nie spędzimy tych dni na krótkich spacerach, wspólnym pichceniu i oglądaniu bajek na przemian z horrorami, to mamy kilka miejsc do odwiedzenia w planach.. I będą foty. :)


Miałam się z Wami rozliczyć z moich pseudograficznych poczynań, ale... no właśnie, jest jedno wielkie ale. Mój Internet słabo sobie radzi i Windowsem 8 (chyba nawet gorzej niż ja), dlatego nie mam nawet co marzyć o wgraniu tutaj dużych plików.
Wybrałam więc to, co miałam najmniejszego (a przez to bardzo prostego).Początki kompletne, próby sprawdzenia, jak narzędzia znane mi z CS5 zachowują się w GIMPie. 
Mam tego więcej, lepiej wyglądających i trochę bardziej zaawansowanych, ale dopóki nie zoptymalizuje połączenia nie ma co liczyć na dodanie ich. Chyba, że po weekendzie znajdę w pracy kilka minut, to wgram te pliki do wersji roboczej, a potem w domu dodam tekst. Na pewno coś wykombinuję. :)
Swoją drogą - długi weekend i dziś pierwszy wolny dzień od trzech miesięcy, dlatego lecę korzystać... rower, aparat, skakanka, truskawki!
Tu pewnie pojawię się w poniedziałek dopiero. :)
Udanego weekendu!



Róże.

Moje oko. 
Super byłoby mieć tak intensywnie zielone tęczówki. ;)

Coś a'la graffiti. Chciałam wypróbować pędzle, filtry... 
Nie pytajcie jak to zrobiłam, drugi raz mi nie wyszło, a chciałam zrobić w innej kolorystyce.

Początkowo miała być tapeta biało niebieska, związana z tarnowską Unią żużlową.
Przypadkiem pojawiło się oko.. I tak zostało.

Kolejne z serii przypadkowe efekty.