czwartek, 26 lutego 2015

Uwaga, blondi!

Rozmawiają dwie blondynki:
- Zdawałam wczoraj test IQ!
- Ojej i co dostałaś?
- Piątkę!!!

Kto nie słyszał w swoim życiu choć jednego dowcipu, którego bohaterką jest niezbyt rozgarnięta blondynka? Pewnie nie trafi się ani jedna osoba, która nie zna stereotypu głupiutkiej blondi.
Jak już pewnie zdążyliście usłyszeć w radiu czy telewizji lub przeczytać gdzieś w Internecie - mamy 26 dzień lutego, czyli dzień pozdrawiania blondynek.
Nie byłabym Blondynką gdybym nie napisała tutaj kilku słów na ten temat.
W końcu bloggerowy nick, nazwa bloga, a przede wszystkim kolor włosów, ten sam naturalny od prawie dwudziestu dwóch lat (z maleńką przerwą) zobowiązują.
Dlaczego Świat oczami Blondynki?
Zaczęło się od pewnego Marcina, który choć również blondyn ciągle wytykał mi kolor włosów gdy miałam z czymś problem albo zadawałam pytania, na które odpowiedź była oczywista tylko dla niego. Tak jest do tej pory - jednak pewne rzeczy z biegiem czasu się nie zmieniają.
Później w moim życiu pojawił się Wredniak i dołożył swoje trzy grosze 'blondyneczką'.
Kiedy postanowiłam wrócić do dłuższego, typowo blogowego pisania, długo szukałam pomysłu na nick. Nie chciałam robić bloga tematycznego, którego nazwa wiązałaby się z jakąś konkretną dziedziną.
Najwyraźniej nie potrafiłam być oryginalna, bo wszystkie neutralne nazwy, które wpadły mi do głowy były już zajęte.
Blondynka wydawała się strzałem w dziesiątkę.
Nie tylko w jakiś sposób mnie opisuje, ale również pozostawia małą furtkę tej dowcipowej głupoty, która sprawia, że moje wypowiedzi mogą być traktowane z przymrużeniem oka.
Mogę się tutaj czepiać i wymądrzać, a życzliwy anonim machnie na to ręką pisząc 'pie***lisz jak blondynka z dowcipów'.*
Mogę ustępować rozmówcom udając, że nic nie rozumiem z ich argumentów mimo iż wiem, że mam rację a widać, że i tak nic do nich nie dotrze. Niech żyją w błogiej nieświadomości!
Mogę być głupiutką sekretarką z dużym dekoltem ale zamiast wyrabiać nadgodziny na kanapie w gabinecie szefa - trochę namieszać.**
Mogę stać z boku grupy, nie angażować się w ich projekty, ale wyłapię komu warto poświęcić swój czas, pozwolić się poznać.
Mogę być zwykłym, niepozornym pracownikiem, którego przeciwnicy będą ignorować ze względu na kolor włosów, a jednocześnie zapracuję sobie na dużo lepsze efekty niż oni.
Mogłam być niepozornym uczniem, któremu nauczyciel programowania nie wróżył przetrwania więcej niż jednego semestru w klasie, którą skończyłam jako jedna z najlepszych ogólnie, jak i z jego przedmiotu.
Aż wreszcie mogę strzelić jakaś głupotę, naprawdę wielką, a ludzie i tak przypiszą to mojemu kolorowi włosów.
Mam na to wszystko odgórne pozwolenie, które dostałam w genach wraz z kolorem włosów i krążącym od lat stereotypem.

Pamiętam, co Wredniak mi napisał kiedy dałam mu adres tego bloga: mądra się wydajesz jak tam piszesz. ;o
Więc chyba nie jest ze mną aż tak źle jak można myśleć? ;-)

Pozdrawiam więc wszystkie blondynki! Młode i starsze, naturalne i farbowane. Matki, żony, singielki, bezrobotne i kobiety pracujące.
A w szczególności Basię ze spiskownika, którą regularnie czytam, a niestety przez jakiś błąd przeglądarki telefonowej i rzadką obecność przed laptopem nie zawsze mogę skomentować (problem z całym bloog.pl:/).
Nawet nie wiecie jakie było moje zdziwienie, kiedy kilka dni po założeniu bloga trafiłam na inną Blondynkę - Basię właśnie.
Brunetki też pozdrawiam, a co! Szatynki i rude. W końcu bez Was nie byłoby chęci na tego bloga. Dziękuję!



Tym wpisem oficjalnie żegnamy luty, najkrótszy i szczęśliwy dla mnie miesiąc nowego roku.
Trzeba wrócić do systemu 4-5 wpisów w miesiącu, bo w końcu przestanę wyrabiać. Pewnie staż też to trochę zweryfikuje...bo na razie rozszalałam się z wpisami strasznie.
Poza tym zastanawiam się, czy nie zrobić z tego miejsca bloga na zaproszenie. Fakt, że szkoda mi trochę ograniczać dostęp do mojego Świata nowym czytelnikom, jednak kompletna inwigilacja przez nastoletnie prostytutki, zazdrosne byłe dziewczyny mojego Mężczyzny czy członków rodziny dopadła mnie na fotoblogu i nie chciałabym żeby tak stało się i tutaj.
Zdecydowanie lepsza opcja niż na starym fotoblogu, gdzie można sobie tylko hasło ustawić... Jak wiadomo takie rzeczy szybko się rozchodzą. A tutaj pełna kontrola kogo się zaprasza.
Oczywiście to jeszcze nic pewnego, bo i żadnych ważnych czy tajnych informacji tutaj nie ma, ale jesienią pewnie tak to się skończy...
Wolność słowa, taa.

* tak, był taki, zaraz na początku mojej obecności tutaj.
**no dobra, z tym to przesadziłam, od sekretarki dzieli mnie z -10kg wagi i +1,5kg tapety na twarzy, no way.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Optymistycznie.

Jak to ładnie brzmi - ostatni tydzień bezrobocia!
Można już pisać swobodnie, bo wszystko załatwione i nie ma już żadnego 'żeby nie zapeszyć'.
Jeszcze tylko wniosek o zwrot kosztów dojazdu, ale to formalność, która nie ma wpływu na odbywanie stażu.
Jednak mam w związku z tym wnioskiem pytanie:
Czy ktoś z Was składał może taki wniosek? Chodzi mi przede wszystkim o transport własny, czyli dojazd samochodem. Z busem byłoby prościej, bo wystarczy przedstawić bilet, ale autobusów żadnych nie ma u nas, i nie wiem jak obliczyć koszty dojazdu, a potrzebuję to do wniosku. Przy czym nie chcę wpisać głupoty żeby jakaś przemiła pani z urzędu nie trzasnęła mi drzwiami przed nosem po przejrzeniu mojego wniosku, bo wyjdzie mi za dużo, albo żeby nie puknęła się w głowę, że jej tyłek zawracam o zwrot kilku groszy. ;)


Od poniedziałku wreszcie inaczej, lepiej.  Będzie po co rano zebrać się szybko z łóżka, kolejne dni polecą szybko i nim się obejrzę będzie kwiecień!
Boję się co prawda, że na początek dostanę w łapę mopa i ścierę do kurzu, aaaaale to nic!
W najbliższym czasie ma się rozpocząć informatyzacja tego wszystkiego, kart, listy książek, więc myślę, że będzie coś bardziej interesującego do roboty. ;-)

Na razie łeb mi pęka od pseudo-hitów puszczanych na EskaTV. Jak dobrze, że już bliżej niż dalej końca ferii, a na święta wielkanocne jest tak krótka przerwa, bo inaczej bym zgłupiała... Tego się przecież słuchać nie da!



Żeby pozostać w tak optymistycznym nastoju mam dla Was również odpowiedzi na pytania z LBA, których autorką jest Kocia z bloga cumulonimbus93.blogspot.com (jak ktoś jeszcze nie zna - serdecznie polecam zajrzeć!:))



1. Lubisz chodzić w sukienkach?
Nie lubię, sukienki to zdecydowanie nie dla mnie - tak, jak spódniczki. Przez bardzo dłuuugi czas ich nie nosiłam, ostatnio miałam na sobie sukienkę na weselu kuzyna w październiku 2011r. Spódniczkę trochę później, w kwietniu 2013, bo umówiłyśmy się z dziewczynami, że wszystkie założymy na zakończenie roku szkolnego.
No, ale w końcu spotkałam tego jedynego, który wiele w życiu zmienia, więc podejrzewam, że skoro kupiłam już kozaki na obcasie (co kiedyś było nie do pomyślenia!) to następna będzie sukienka lub szpilki. Albo jedno i drugie?! ;o
Już ostatnio zaczęłam bardziej zwracać na nie uwagę w sklepach, ale na razie nie chcę nic kupować, bo wciąż liczę na zadowalające efekty ze skakanki - w postaci uciekających centymetrów. A i okazji do zakładania nie mam w najbliższym czasie.

2. Jaka jest Twoja ulubiona pora roku i dlaczego akurat ta jest Twoją ulubioną?
Raczej nie mam swojej ulubionej. Każda ma jakieś swoje wyjątkowe akcenty, coś niepowtarzalnego i nie potrafię wybrać jednej.
Wiosna urzeka soczystą zielenią, pierwszymi kwiatami: krokusami, żonkilami, kwitnącymi pięknie na biało drzewami.
Lato to gorące słońce, złote kłosy na polach, ciepłe wieczory i masa pysznych owoców i warzyw.
Jesień lubię za złote liście na drzewach, jabłka, grzyby w każdej postaci, babie lato, mgliste poranki.
Zima najpiękniejsza jest ta biała. Oszronione drzewa, świat przykryty zimnym puchem, płatki śniegu wirujące w świetle latarni.
Nie lubię tylko tego okresu przejściowego między zimą a wiosną, kiedy jest szaro, brudno i smutno. Analogicznie jest kiedy kończy się złota jesień, a nie ma jeszcze śniegu. Ta szarość jest okropna!

3. Czy zdarzyło Ci się zasnąć w szkole/uczelni?
Nie przypominam sobie, żeby coś takiego miało miejsce. Starałam się w miarę słuchać, bo dopóki słuchałam na lekcjach nie musiałam nic robić w domu żeby mieć dobre oceny. A jak tylko coś mi umknęło to była jedna wielka masakra, bo każda próba nauczenia się w domu czegokolwiek kończyła się brakiem efektów, do tej pory nie potrafię się sama niczego nauczyć z tego, co czytam.
A na lekcjach wolnych czy jakichś zastępstwach przeważnie graliśmy w jakieś gry na kartkach papieru: łapy, wisielec, statki, państwa-miasta, więc nie było mowy o spaniu.

4. Czy miała miejsce jakaś dziwna/śmieszna sytuacja z Twoim udziałem? Jaka?
Nie przypominam sobie, żeby zdarzyło się coś aż tak interesującego żeby zasługiwało na pojawienie się na moim blogu.

5. Czego nie potrafisz zrozumieć?
XXI wieku. ;)
Nie potrafię zrozumieć jak można całe swoje życie przekopiować do internetu robiąc na fejsie czy instagramie sensacje z każdej zjedzonej rzeczy, odwiedzonego sklepu czy przymierzonej sukienki. To samo tyczy się nagminnego wrzucania zdjęć swoich dzieci do Internetu. Rozumiem blogi mam, które chcą się dzielić swoimi przemyśleniami z innymi, albo zachować w takiej formie dzieciństwo 'na pamiątkę', ale jak mi wyskakuje codziennie na fb po kilkanaście zdjęć jakiegoś dziecka, które się uśmiechnęło, wzięło w rękę nowego misia, zjadło groszek albo go nie zjadło i opluło nim wszystko dookoła... Lubię dzieci, ale to nie znaczy, że podoba mi się udostępnianie każdej chwili ze swojej prywatności.
Nie potrafię zrozumieć wrzucania do Internetu rozbieranych (albo prawie) zdjęć.
Nie potrafię zrozumieć, jak można w wieku kilkunastu lat malować się bardziej niż niejedna 30-40latka, nierzadko się przy tym postarzając.
Nie potrafię zrozumieć jak można internetowe znajomości przedkładać nad te realne, cenić bardziej rozmowy wirtualne niż normalne spotkanie.
Nie potrafię zrozumieć jak można uważać, że najważniejsze w życiu są pieniądze i dążenie do posiadania jak największej ich ilości.
I wiele innych, podobnych temu rzeczy.

6. Farbujesz włosy? Jeśli tak, to jaki ciekawy kolor miałaś już na swoich włosach?
Farbowałam włosy - jeśli można to tak nazwać - dwa razy, szamponem koloryzującym. Raz kolor zszedł po dwóch myciach mimo, że było napisane 'do 12 myć', więc przy drugim podejściu wybrałam coś 'mocniejszego' i mimo, że na opakowaniu była informacja 'do 24 myć', to nie mogłam się tego koloru pozbyć przez ponad pół roku.
Na początku strasznie mnie wkurzały odrosty, bo kolor farbowany był zupełnie inny niż mój blond, ale jakoś trzeba było przecierpieć, bo też nie wiedziałam za bardzo jak to zrobić żeby potem nie mieć cieniowanego koloru na głowie, a nie chciałam już dokładać więcej chemii w dekoloryzatorach i tym podobnych.
Co ciekawe, wybrałam szampon właśnie dlatego, że nie chciałam się bawić odrostami, a wyszło jak wyszło. :/
Nie wyobrażam sobie ciągłego farbowania włosów, tej chemii, kruszenia się. Miała być jednorazowa przygoda i na pewno tak zostanie jeszcze przez wiele lat mimo, że są osoby, które uparcie powtarzają, że powinnam się przefarbować. Nie mam zamiaru tego robić, a odpowiadając na drugą część pytania kolor był taki hm... jak dojrzała czereśnia. :D

7. Co odpowiedziałabyś na zdanie:jesteś niesamowita? ;)
"Wiem!" <3
A tak naprawdę, to nie mam pojęcia. Słyszę takie rzeczy od jednej osoby, więc reakcja zazwyczaj też jest jedna. ;) I to mi zdecydowanie wystarczy, nikt więcej nie musi mówić czegoś takiego... No dobra, Wredniak by czasem mógł coś miłego powiedzieć, ale on tylko 'zołza, zołza'. :D Menda jedna!:D

8. Na jakim filmie byłaś ostatnio w kinie?
Tak dawno to było...ale o ile mnie pamięć nie myli, to Operacja Argo, w mikołajki 2012. Filmów nie lubię, więc i do kina mnie nie ciągnie jakoś specjalnie. Film Oskara dostał bodajże, a ja połowę przespałam, bo nie było lektora i nie chciało mi się czytać... A poza częścią mojej klasy na filmie była chyba tylko jedna osoba, szał. :D

9. Jakie miejsce polecasz na wypoczynek?
Ciężko wybrać, jest tyle pięknych miejsc. Wcale nie trzeba jechać za granicę żeby odpocząć, w Polsce również jest wiele miejsc w które warto pojechać i wcale nie uważam tego za coś gorszego, wręcz przeciwnie. Za granicę z biurem podróży każdy sobie może jechać jak kasę ma, a żeby znaleźć w kraju jakieś fajne, oryginalne miejsce i zaplanować samemu wyjazd potrzeba trochę wyobraźni, a kasa tego nie zastąpi.
Dla mnie zdecydowanie byłoby to jakieś jeziorko, ogniska, pieczenie złowionych przez mojego Górnika ryb, gitarowy Dżem w ciepłe wieczory, niebo pełne gwiazd.
Albo góry, małe schronisko zimą, kominek, grzane wino...
Każde miejsce może być piękne, najważniejsze jest towarzystwo.


10. Jaka jest najdziwniejsza potrawa którą jadłaś?
Raz robiłam roladę biszkoptową przekładaną kremem z jogusru naturalnego i kajmaku z dodatkiem żelatyny.. Nie wiem, kto wymyślił ten przepis, ale smak był... No cóż. ;-)


11. Podaj jakiś przyjemny szczegół dzisiejszego dnia ;)
Znalazłam pierwsze stokrotki!:D

Tradycyjnie nie nominuję nikogo.. ;)

czwartek, 19 lutego 2015

Do trzech razy sztuka.

Kiedy odłożyłam słuchawkę po krótkiej rozmowie w pewien lutowy wieczór nie było z mojej strony jakiegoś wielkiego entuzjazmu. W końcu to samo było zaraz po nowym roku - podobny telefon, zapewnienia, że musi się udać i dostanę się na staż, bo wszystko jest już sprawdzone, a 90% pewności to naprawdę dużo.
Wtedy się nie udało, ale próbować trzeba. Pojechałam więc na krótką rozmowę, zostawiłam swoje dane i dwa dni później dostałam wezwanie do Urzędu Pracy.
Wczoraj odebrałam dokumenty, jutro jadę zawieźć oświadczenie od pracodawcy i inne papierki. Udało się!

Biblioteka.
Niewielka, przyznaję. Zaledwie kilka regałów z książkami, ale to wystarczy, żeby czuć się świetnie. Wymarzone miejsce dla takiego mola książkowego jak ja. Zapach książek, ten sam co w każdej bibliotece, w antykwariatach. I wreszcie będę mieć to na co dzień, nie trzeba będzie się martwić, że może nie będzie okazji jechać i oddać książki w wyznaczonym terminie. Żegnajcie e-booki! ;)
Żeby tylko był czas na czytanie.
Przecież jest szydełko, zaczynam robić większe rzeczy, mam nadzieję, że za te dziewięć miesięcy wpadnie choć kilka stówek za to, co zrobię... Bardzo na to liczę, w końcu mieszkanie się samo nie urządzi. Kokosów nie będzie, wiadomo - ani ze stażu, ani tym bardziej z szydełka, ale w tej sytuacji każdy grosz się liczy.
No i będzie co w CV dopisać, bo na razie marnie wyglądało.

Nie wiem, czy skończę ten staż. Może wcześniej uda się znaleźć to nasze gniazdko, pracę dla mnie i będę mogła to rzucić bez zwracania kosztów stażu, wyrejestrować się z tego urzędu i wreszcie mieć blisko mojego mężczyznę. Jeśli się nie uda, to zaczniemy wspólne życie dopiero za dziewięć miesięcy... Ale zaczniemy na pewno. I przynajmniej będę miała z czym wyjechać, co włożyć w to nasze małe mieszkanko.

Jedyny minus to brak takich spotkań jak wcześniej, bo staż to w końcu tylko dwa dni wolnego w miesiącu. Nie będę już mogła jechać do niego na tydzień czy dwa, być razem 24/7. Ciężko będzie, ale warto przetrzymać te ostatnie miesiące żeby móc wreszcie razem zamieszkać.
To nic, że nie pojedziemy w tym roku na pierwsze prawdziwe wspólne wakacje, tak jak planowaliśmy.
To nic, że zobaczymy się dopiero w kwietniu. Przyjedzie do mnie, obiecał. Jakoś to poukładamy, może się uda wziąć na raz marcowe i kwietniowe dni wolne żebyśmy mogli spędzić ze sobą jak najwięcej czasu. A jak nie, to poczeka tak, jak ja czasem na niego czekam. Jak w prawdziwym wspólnym życiu, a w końcu to tylko 6-7h, w zależności od zmiany.
Potem czerwiec, urodziny i jakaś uroczystość z kopalni na którą chciał mnie zabrać już w zeszłym roku, ale się nie udało. To nic, że pewnie tylko na weekend się spotkamy. Najważniejsze, że jest pewne.
A potem? Nie wiem... Od września będzie łatwiej, bo praca tylko dwa dni w tygodniu. Ale teraz nie ma co się nad tym zastanawiać.
Marzenia są fajne, ale ile razy coś planowałam to nie wychodziło.
Na razie zawiozę jutro te dokumenty. Kupię szydełko w większym rozmiarze, na koszyczki. Zamówię w Internecie porządne nici na obrusy.
I będę próbowała wytrwać w swoim postanowieniu, żeby nie wypożyczać książek Nesbo z serii o policjancie Harrym Hole. W końcu mamy  dokupić brakujące tomy do naszej małej, domowej biblioteczki!:)

niedziela, 15 lutego 2015

Walentynki, Tłusty Czwartek i Piątek trzynastego.

Ot, takie trzy sympatyczne dni wypadły nam w tym tygodniu. Może nie dokładnie w tej kolejności, ale chciałam zacząć od tego, które najbardziej działa mi na nerwy.
Walentynki, święto zakochanych.
Z czym mi się kojarzy? Z wystawami sklepowymi pełnymi serduszek, kartek walentynkowych i pluszowych misiów, z bukietami czerwonych róż, romantycznymi kolacjami i miejscami publicznymi obleganymi przez obściskujące się pary.
Sama jestem zakochana, szczęśliwie od dwudziestu siedmiu miesięcy, ale to naprawdę nic nie zmienia w moim podejściu do tego "święta".
Kocha się każdego dnia i dzień po dniu należy uczucie okazywać i o nie walczyć. Nigdy nie wolno odpuszczać, stwierdzić, że przecież jest już mój, to po co mam się starać? Trzeba się starać 365 dni w roku, a nie tylko w walentynki. Wiem, że dla wielu walentynki to dodatkowa okazja do spotkania, spędzenia wspólnie czasu, ale czy naprawdę musi się to sprowadzać do zostawiania masy pieniędzy w sklepach? Czytam wiele wpisów i mam wrażenie, że dla wielu dziewczyn (bo głównie ich blogi czytam) największym problemem jest właśnie co kupić. Nie jak zaplanować dzień, jak się ubrać, co przygotować, tylko co kupić.
Naprawdę nie lepiej włożyć trochę pracy w ten dzień? Zrobić coś własnymi rękami wkładając w to serce? W przygotowanie kolacji, jakiegoś ciasta, czy choćby prezentu, jeśli już koniecznie chce się coś dać. Każde zakochane serce wie, z czego druga połówka by się ucieszyła. A w Internecie pełno jest instrukcji jak zrobić choćby oryginalną ramkę na wspólne zdjęcie. Czy to nie lepszy prezent?;)
Poza tym wydaje mi się, że w związku walentynki trwają każdego dnia. Przynajmniej w moim, każdy dzień jest wyjątkowy, każda wiadomość, rozmowa, spotkanie. Nawet najzwyklejsza kolacja i kanapka z keczupowym serduchem to coś wyjątkowego. Ile ja już mam zdjęć takich kanapek! A jeszcze więcej wspomnień podobnych nie-walentynkowych-cudownych-dni.
Nie twierdzę, że nigdy nie będę ich obchodzić. Może kiedyś, po kilku czy kilkunastu latach wspólnego mieszkania, dniach spędzanych w pracy i na opiece nad dziećmi z chęcią wykorzystamy ten wieczór na wspólne wyjście, ale na razie zdecydowanie wolę...
...tłusty czwartek! :D
Wiem, że mój brzuch za tym świętem nie przepada, ale akurat w tym roku tak wypadło, że nie mam wyrzutów sumienia za zjedzenie tylu pączków. Zwłaszcza, że robi się ciepło i już w sobotę wyciągnęłam skakankę. Pierwszy trening to zakwasy i masakryczna kondycja, ale pomału i będzie lepiej!:)
Wydaje mi się, że tłusty czwartek jest takim dniem, że wszystkie diety są nieważne i na jednego pączka czy chrust każdy może sobie pozwolić. Zwłaszcza ci, którzy ćwiczą, w końcu spalenia tego pączka to kwestia jednego treningu. :)
Pechowy piątek trzynastego? Nie dla mnie!
Nigdy jakoś szczególnie nie wierzyłam w te przesądy - piątki trzynastego, drabiny, lustra, kominiarzy a przez kilka lat moim ulubieńcem był czarny kocur.
Również w tym roku nic szczególnie pechowego się nie stało, dzień jak co dzień.

Wydaje mi się, że wiele zależy od podejścia. Można się dołować, że spędza się walentynki samemu i uważać je za okropny dzień, ale lepiej do tego podejść w inny sposób i cieszyć się z kolejnego zimowego (czy jak w tym roku już chyba wiosennego) dnia ze znajomymi, pupilem czy ulubioną książką.
Można robić sobie wyrzuty sumienia za każdy zjedzony pączek albo zamykać się w pokoju żeby w ogóle na czwartkowe słodkości nie patrzeć, ale po co? To tradycja, nasza, dzień świętowany od wielu lat i fajnie zjeść choć jednego pączka - bez wyrzutów sumienia, na podtrzymanie tradycji.
Tak samo z piątkiem trzynastego. Wierząc w przesądy choćbyśmy się zamknęli w małym pokoju wyłożonymi miękkim materiałem i zakopali w łóżku pełnym puchowych pierzyn to i tak pewnie coś się stanie.
Bądźmy optymistami, wiosna idzie! ;)

wtorek, 10 lutego 2015

Siódme - nie kradnij!

Często zdarza się, że ludzie* wchodzą do sklepu, wybierają z wieszaka rzecz, która im się spodobała i z uśmiechem na twarzy opuszczają sklep?
Zdarza się, że ktoś idzie na wystawę fotografii czy obrazów, bierze jedną z prac 'pod pachę' i jak gdyby nigdy nic opuszcza miejsce wystawy?
Nie? To dlaczego ludzie tak nagminnie kradną zdjęcia w Internecie?

Popatrzmy na trzy sytuacje:
1. Weszłam parę dni temu na blog młodej dziewczyny. Pierwszy wpis, kilkanaście zdjęć, tematyka - wystrój wnętrz. Fajne nawet, nie powiem, niektóre bardzo mi się spodobały. Skomentowałam, dodając na końcu zdanie, że wypadałoby podać źródło  skąd te zdjęcia pochodzą, bo w innym wypadku jest to zwyczajna kradzież. Zgadniecie co się stało? Obok mojego kochanego Eddiego z avatara widnieje teraz pod tym postem brzydki napis komentarz został usunięty przez właściciela bloga. Przynajmniej widniał, teraz już nie wiem, nie mam ochoty tam więcej zaglądać, bo na poprawę zachowania chyba nie ma co liczyć.
2. Jest na blogach pewna dziewczyna. Dwadzieścia lat, podobno fotografię studiuje, choć to wątpliwe. Myśli, że zna się na robieniu zdjęć najlepiej, lepiej nawet niż profesjonaliści. Aby udowodnić to wszystkim dookoła zakłada fikcyjne konta, z których komentuje swoje prace. Nie trzeba chyba dodawać, że na owe konta-duchy dodaje zdjęcia ściągnięte z Internetu. Na początku grudnia była afera, bo podała na jednym z tych kont link do profilu na deviantart, gdzie znajdowały się zdjęcia oryginalne. Chyba chciała podnieść wiarygodność tych kont, ale się nie udało. Wszyscy (poza administracją tego serwisu, niestety) wiedzą, że to bajka, więc wystarczyło kilka wiadomości do właścicielki profilu na deviantart i rzeczywista autorka zdjęć nieźle się wkurzyła. Szkoda, że nie pociągnęła fotografki-złodziejki do odpowiedzialności przed sądem, może gdyby zapłaciła odszkodowanie za kradzież to coś by zrozumiała. Tak to tylko usunęła te zdjęcia i założyła nowe fikcyjne konto ze zdjęciami ukradzionymi komuś innemu.
3. Należę na facebooku do grup kulinarnych. Dwa dni temu na jednej z nich powstał problem, bo jakiś pan nie wymieniony z nazwiska wykorzystywał zdjęcia dodawanych na jedną z takich grup ciast. Wstawiał pięknie udekorowane ciasta i torty na swoją stronę internetową, chciał w ten sposób zdobyć klientów. Jedna z pokrzywdzonych, która znalazła na jego stronie zdjęcia wypieków których była autorką została nazwana gestapo! i dla świętego spokoju grupę opuściła, bo nie dość, że została okradziona to jeszcze wiele pań w grupie pochwalało zachowanie pana-złodzieja! Widziałam nawet wypowiedź, że to 'tylko ciasta i nie ma o co szumu robić'.

Jest o co robić szum! KAŻDE zdjęcie w Internecie ma swojego autora, swoją pierwszą wersję. I NIKT nie ma prawa ich kopiować bez zgody tego autora, albo choćby bez podania linka do oryginału, źródła skąd to zdjęcie pochodzi.
Ktoś miał swój pomysł, poświęcił czas na wykonanie zdjęcia, na obróbkę. Czemu nie patrzą na to właściciele blogów z opisami/cytatami? Czemu dziewczyny prowadzące blogi o ćwiczeniach/dietach również kradną zdjęcia? Skoro tak trudno wziąć w rękę aparat (który w tych czasach ma pewnie każdy, choćby w komórce) czy choćby wkleić ten link do oryginału, to po co w ogóle bawić się w jakieś fotoblogi czy dodawanie zdjęć w notkach?
Wstawienie zdjęcia bez podania autora jest równoznaczne z podpisaniem go 'patrzcie, jakie fajne zdjęcie zrobiłam/em, nie?'.
Niestety mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Albo inaczej - ludzie zdają sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę mają to gdzieś, bo zbyt mała liczba złodziei internetowych jest karana za tego typu zachowanie. Tego też nie rozumiem. Ja bym walczyła o swoje choćbym jedyne co mi z tego przyszło to satysfakcja wygranej sprawy i zwrot kosztów sądowych.


*mówimy o osobach nie mających żadnych zaburzeń psychicznych, które mogłyby takie nieświadome zachowanie tłumaczyć.

piątek, 6 lutego 2015

Raz dobrze, a raz źle...

W głowie mętlik, gonitwa myśli. Raz wszystko jest dobrze, za moment okropnie - zmienia się w jednej chwili.
Ze stażu oczywiście nic nie wyszło. Nie wiem o co chodzi z tymi punktami, ale przyszło sympatyczne pisemko z urzędu, że mój wniosek nie zdobył wymaganej liczby tych właśnie tajemniczych punktów. Jakby nie to ubezpieczenie to już bym tam więcej nie poszła. Niby mi do szczęścia nie jest potrzebne, zwłaszcza teraz jak siedzę na tyłku i jedyne na co jestem narażona to ukłucia igłą przy kończeniu jakiejś robótki albo zakwasy po ćwiczeniach, ale oczywiście w domu będzie afera tak jak przed zarejestrowaniem się, więc lepiej siedzieć cicho. 

Mam tylko nadzieję, że ten urząd nie pokrzyżuje nam marcowych planów na spotkanie - mam iść się podpisać na początku marca... Całe plany trzeba dostosować do trzech minut przy biurku urzędnika, z których i tak nic nowego nie wyniknie, to chore! :/
Brak stażu ma jeden malutki plusik, to spotkanie właśnie. Nie sprawdziły się najczarniejsze plany czekania pół roku żeby się zobaczyć, to cieszy. Ale za jaką cenę? Dalszego siedzenia w domu?
Przeglądam ogłoszenia, te mieszkaniowe jak i o pracę. Strona za stroną, każde dokładnie... Fajnie byłoby w końcu coś trafić, cokolwiek, ale nawet do obierania marchewki trzeba mieć doświadczenie... Tylko gdzie w takim razie je zdobyć?! Chyba nikt mi nie zaliczy dziesiątek białek ubitych na pianę trzepaczką i moją własną prawą ręką, setek kilogramów obranych czy przetartych na placki ziemniaków, sterty marchewek i kilku selerów. Może trzeba jakieś świadectwo pracy z domowej kuchni wyciągnąć?
Może rzeczywiście jedynym dobrym wyjściem jest założenie własnej działalności? Zaczęłam wczoraj o tym czytać, niby jakiś tam pomysł mamy, ale czarno to widzę... Na wszystko trzeba kasy, to największy problem. Na razie wypisuję sobie najważniejsze informacje, a potem będę się zastanawiać czy warto to pociągnąć czy lepiej wywalić ten 'plan' do kosza.
Tak mi się marzy, żeby być już na swoim. Wiem, że nie mogę w kółko tak marudzić, wiem, że powinnam być silna, bo on nie może być ciągle silny za nas oboje. Wiem, że trzeba poczekać, nic na siłę, musi się sytuacja unormować, może trafimy na jakieś mieszkanie okazyjnie. Wiem, że będzie to ten 2015.
Naprawdę to wszystko wiem. Tylko co z tego, skoro ja blondynka i nieważne, że wiem, skoro po drugiej stronie jest ogrom planów i marzeń, które próbują te wszystkie wiem odgonić i znów sprawić, że włączy się tryb maruda.

A tymczasem zabrałam się za...obrus. No dobra, nici dużo cieńsze, więc pewnie z tych 140 przewidywanych centymetrów średnicy zostanie połowa, ale to też sporo. Muszę w końcu zrobić coś większego, bo tradycyjnie dopada mnie już znudzenie - im łatwiej coś przychodzi tym mniej chęci do działania. Nie wiem, czy nie popełniam tym jakiegoś seppuku.. Być może po kolejnych błędach i zniechęceniu niepozorne, lekko zaokrąglone szydełko stanie się ostre niczym tanto - narzędzie rytualnego samobójstwa?
Oprócz tego chciałabym zrobić serię kolorowych zakładek książkowych w kształcie zwierzaków, kredek, owoców... Być może jakiemuś maluchowi się spodoba i dzięki temu będzie chętniej sięgał po książki?:)

niedziela, 1 lutego 2015

Brąz jak złoto!

"To jest taki moment, że modlą się nawet niewierzący."
Słowa komentatora, które najtrafniej obrazują to, co dziś się działo, ostatnie minuty finałowego spotkania.
Nieważny jest już mecz półfinałowy z Katarem. Nieważni są kupieni sędziowie i masa ich niesprawiedliwych decyzji w tamtym spotkaniu. Nieważne jest to, że Katarczycy ustawili całe mistrzostwa pod swoją drużynę. Nieważni są kupieni z innych krajów zawodnicy i kibice. Nieważne wycofywanie biletów innym kibicom, tym, którzy za drużyną gospodarzy nie byli.
Ważny jest ten mały finał. Michał Szyba, bramka, dogrywka. Cofnięty czas, brak trafienia Hiszpanów i medaaaal!
Hiszpanie płaczą, Polacy się cieszą.

Katar niech sobie zdobywa ten kupiony złoty medal. Niech się cieszą, choć wszyscy wiedzą, że nie ma z czego, że Katarczycy zabijają pieniędzmi wszystko to, co w sporcie najważniejsze. My mamy brąz, zasłużony jak chyba żaden inny do tej pory. Pięknie!


Prawdopodobnie moja najkrótsza notka na tym blogu. Ale cóż więcej dodać do tego medalu? Co więcej napisać po tej regulaminowej godzinie, po dogrywce, po meczu, który trzymał w napięciu do ostatnich, cofniętych sekund? I jak napisać, skoro ręce dalej się trzęsą i trafiam nie w te klawisze co trzeba?
Chyba tylko tyle, że chciałabym tam być. Może w przyszłym roku się uda. Mistrzostwa Europy w Polsce, Katowice bliżej niż kiedykolwiek. Proszę, proszę, proszę!


No i trzymamy kciuki za Francuzów w finale, może jednak uda im się wyrwać złoto Katarowi!