środa, 28 stycznia 2015

Fear of the dark!

Wszystko zaczęło się niepozornie. Wujek po powrocie z wojska (wtedy jeszcze było to obowiązkowe) przywiózł chustę. Ogromną, w bardzo jaskrawych żółto - zielonych barwach i dziwnym potworem, który strasznie się podobał tej małej dziewczynce którą wtedy byłam. Wisi ona na ścianie po dziś dzień i kiedyś skorzystałam z okazji i zrobiłam jej zdjęcie.
Zapomniałam nawet, że mam je na dysku, w końcu tych plików w folderach było już kilka tysięcy. Aż pewnego dnia, kiedy mój K. pierwszy raz przyjechał na urlop przeglądał sobie te moje fotograficzne foldery i natrafił na zdjęcie tej właśnie chusty. Ucieszony stwierdził, że to Eddie, maskotka Iron Maiden i nawet wymienił tytuły płyt których okładki składały się na obraz końcowy z chusty. Oczywiście zdziwił się - tak znany zespół, a ja nie słyszałam o nim ani odrobinę. Błyskawicznie wpisał w przeglądarce znany tak dobrze adres youtube i po chwili z głośników poleciały pierwsze nuty tytułowej Fear of the dark. Już wtedy wydawało mi się, że to coś fajnego, ale potem wyjechał, przyszły typowo pospotkaniowe tęsknoty i zupełnie zapomniałam o tym zespole.
Wszystko wróciło kilkanaście dni później. W swej blond mądrości wpadłam na pomysł żeby przegonić tęsknotę i przesłuchać raz jeszcze te piosenki, które tak bardzo kojarzą mi się ze wspólnymi chwilami. Przeszukałam historię przeglądania z tych dwóch wspólnych tygodni wybierając linki do YT i znów trafiłam na Ironów. Pierwsza piosenka, za nią kolejne i tak zaczęła rodzić się miłość, która trwa już ponad półtora roku i z każdym utworem staje się coraz silniejsza.
Dużą zasługę w tym wszystkim ma oczywiście moja Druga Połówka. To dzięki niemu poznałam Ironów, to on ciągle dodaje do mojej małej kolekcji jakąś rzecz związaną z tym zespołem. Ostatnio do tego grona dołączyła książka z historią zespołu. Połykałam ją strona za stroną, próbowałam sobie dawkować, żeby nie skończyć w jeden dzień, ale mimo szczerych chęci nie była ona lekturą na długie, jesienne wieczory.
Kolejne zmiany w składzie zespołu na przestrzeni lat. Rozdział za rozdziałem, nowe płyty, recenzje utworów. Lista z piosenkami do przesłuchania, pisana krzywo, na kolanie, wciąż się powiększała a Internet jak na złość niezbyt pozwala na jej skrócenie.
Mimo tych małych problemów Iron Maiden jest moim numerem jeden, potwierdzają to w pełni statystyki na last.fm, listy odtwarzania otwierające się automatycznie po uruchomieniu odtwarzacza, statystyki w telefonie.Już dawno wyprzedzili zespoły, w których byłam zakochana przez bardzo wiele lat, grające ważne dla mnie piosenki.
Teraz właśnie IM są dobrzy na wszystko. Do biegania, skakania na skakance bardzo dobrze pasują ich energetyczne kawałki. Lubię ich słuchać również wtedy, gdy mam dobry humor - sprawiają, że jest jeszcze lepszy! W bogatym repertuarze zespołu można znaleźć również coś na gorsze dni. A wersje koncertowe wprost mnie powalają! Ostatni koncert IM w Polsce niestety nam przepadł, ale mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będzie okazja usłyszeć ich na żywo.
I jeśli kiedyś zacznę latać w koszulkach z wizerunkami zespołów, to na pewno pierwsza będzie z wizerunkiem Eddiego!




niedziela, 25 stycznia 2015

Dar życia.

Straciłam już prawie nadzieję na białą, mroźną zimę i oswajałam się powoli z myślą, że prędzej wyciągnę z szafki trampki niż założę w końcu moje piękne, nowe zimowe buciki, a tu nagle zima sobie przypomniała, że należałoby zesłać trochę śniegu na świętokrzyskie i proszę!
Zaczęło się wczoraj, choć do wieczora śniegu było niewiele, tylko leciutko dachy pokrywał, reszta od razu topiła się. Jednak kiedy dziś wyjrzałam przez okno okazało się, że świat dokładnie okrywa bielutka, śniegowa kołderka. Próbowałam przeczekać, aż skończy padać żeby wyjść, ale nie mogłam wytrzymać i ochraniając aparat szalikiem i rękawami kurtki ruszyłam na zdjęcia. Długo to wprawdzie nie potrwało, bo zaraz schowałam moją kochaną Z3 pod kurtkę i wróciłam do domu. Wyczekiwany śnieg i ładne zimowe ujęcia swoją drogą, ale nie chcę zamoczyć aparatu, bo chyba bym umarła. Mimo, że staruszek ma swoje lata to wciąż dzielnie się trzyma, a kilka kropel z topniejącego śniegu mogłoby ten piękny, owocny w zdjęcia żywot zakończyć.
Wróciłam więc do domu, zrobiłam sobie owocowej herbaty w moim ulubionym kubku ze smokiem (dziękuję raz jeszcze Skarbie!) i przeglądałam zdjęcia wspominając początek miesiąca, a właściwie jeden szczególny dzień z tych naszych styczniowych wspólnych prawie dwóch tygodni.
Pierwszy raz byliśmy razem z K. oddać krew!
Zebraliśmy się z łóżka zbyt późno, dodatkowo moje samopoczucie tego dni zepsuł telefon z Urzędu Pracy, a raczej brak tego telefonu choć dzień był ustalony. Siedziałam z moją nokią w łapie, ale w końcu olaliśmy to, bo zamknęli by nam stację a to już ostatni dzień w którym mogliśmy iść razem.
Nie obyło się bez problemów i potem. Martwiłam się, że przez tę babę z urzędu będę mieć zbyt wysokie ciśnienie i mnie  nie przyjmą, bo serce waliło jak oszalałe z tych nerwów... Mało kto potrafi wkurzyć tak, jak urzędnicy!
Okazało się, że jakiś problem z moimi danymi był, bo rejestrowałam się w oddziale kieleckim, a pani szukała w Katowicach i wychodziła jakaś zupełnie inna osoba... Dziwne, myślałam, że wystarczy pesel sprawdzić... Ale nic, w końcu się udało, pani mnie znalazła, wysłała do lekarki, kilka pytań, ciśnienie i na fotel.
Niestety zanim wszystko z tą moją rejestracją się wyjaśniło K. już prawie skończył, ale i tak się liczy, że razem. :)
Wiem, że to na pewno nie ostatni raz kiedy poszliśmy tam wspólnie. Mam nadzieję, że jak zamieszkamy razem, to będziemy chodzić już regularnie. Fajne uczucie, można komuś pomóc.
Niektórzy mówią, że to niepotrzebne, że pójdą oddać tylko jeśli komuś z rodziny będzie potrzebna krew albo idą tylko jak potrzebują zwolnienie na dany dzień. Moim zdaniem to dość głupie podejście. Rozumiem, że ktoś nie może oddać, boi się, czy istnieją jakieś przeciwwskazania, ale przecież takie osoby to tylko niewielki procent, a krew jest potrzebna każdego dnia.
Operacje, wypadki... Nigdy nie wiadomo, kiedy my sami będziemy potrzebować tych życiodajnych mililitrów. I wtedy może okazać się, że krwi nie ma, bo ktoś miał właśnie takie podejście, że się nie chce, nie ma po co...
Tak samo z zarejestrowaniem się jako potencjalny niespokrewniony dawca szpiku. Wiem, że tutaj decyzja jest poważniejsza, więcej badań, ewentualny wyjazd. Ale również warto to przemyśleć, spotkać się z kimś, kto opowie, doradzi. Zwłaszcza teraz, gdy coraz więcej ludzi choruje, małe dzieci... Chciałabym pomóc i w ten sposób, ale z drugiej strony mam nadzieję, że nigdy nie będę miała okazji, bo nie życzę mojemu bliźniakowi genetycznemu żadnej choroby. 



poniedziałek, 19 stycznia 2015

Światełko w tunelu.

Wygląda na to, że jest lepiej. Podpisane przez rząd i górników porozumienie o którym od soboty bez przerwy czytam daje jakieś tam nadzieje na poprawę, na wspólne życie. Nie wiem jeszcze jak to będzie dokładnie i co podpisanie tego dokumentu oznacza konkretnie dla mojego chłopaka i jego kopalni, ale podobno nic nie zamykają i to najważniejsze. Niech się tylko nie okaże, że to tylko takie obiecanki-cacanki... Oj pani premier miała by wtedy przechlapane. O ile dalej panią premier by była. ;-)
Porozumienie przyniosło pozytywy i dla mnie. Przestałam się aż tak martwić, nie zadaję sobie już pytania jak konkretnie będzie wyglądał ten 2015. Kwestie spotkań powinny rozstrzygnąć się do końca miesiąca, a mieszkanie... Cóż, niezależnie od tego jak będzie, postaram się jesienią już tam być. Nieważne, czy w mieszkaniu z nim, czy w jakimś małym, wynajętym pokoiku... Byle bliżej!
Czekanie i niepewność wyniszcza, sprawia, że do głowy przychodzą najgorsze myśli. Staram się je jakoś odgonić, nie doszukiwać się problemów tam gdzie ich nie ma i mam nadzieję, że mi się to uda. Jutro dwudziesty, nasze 26 miesięcy. Niby niewiele patrząc na to, co jeszcze przed nami, ale z drugiej strony biorąc pod uwagę dzielące kilometry to kawał czasu.
Postanowiłam się więcej nie dołować, mam nadzieję, że coś mi z tego wyjdzie. Smutków nie zajadam czekoladą, tylko zapijam herbatą. Chwaliłam się już, że znalazłam pyszną? Zieloną, z płatkami nagietka, kawałkami pomarańczy, o smaku opuncji, z Loyd. Jest rewelacyjna! Zawsze mam dwa gatunki liściastej, dla urozmaicenia, ale już wiem, że właśnie ta będzie moim pewniakiem i eksperymentować będę teraz tylko z jednym smakiem.
Poza tym wróciłam do ćwiczeń. Chciałam zaraz po nowym roku, ale najpierw wyjazd, potem te najgorsze dni w miesiącu i nie mogłam się zebrać, ale teraz już idzie pełną parą! No, prawie pełną, bo chciałabym do skakanki wrócić, a nie mam gdzie... Błoto, a miejsce, w którym latem skakałam zajęte... Ale coś wykombinuję i moje zmagania opiszę w kolejnym poście. :)
Piszę, piszę... Boję się, że skończy się to kolejnymi notkami które utkną w kopiach roboczych blogspota na wieczne niedodanie... Więc postanowiłam rozejrzeć się znów za konkursami literackimi. Próbować trzeba, w końcu marudzić, że nie wygrywam mogę tylko wtedy jak zacznę regularnie moje zlepki liter na jakieś konkursy posyłać.
Szydełkuję sobie wytrwale, teraz na tapecie lekko miętowy kolor, serce odpuściłam, bo jednak poliester nie współpracuje z filetami o nieregularnych kształtach, gdzie trzeba dodawać oczka... Przerobię nici które mam i zrobię porządniejsze zakupy w Internecie, wtedy dopiero zacznie się prawdziwa zabawa - serwety, bieżniki... Wkręciłam się. :)
Czas naładować baterie do aparatu. Pogoda za oknem do spacerów nie zachęca, ale trzeba w końcu tyłek ruszyć. A jak nie to i w domu mam masę rzeczy do focenia, trzeba się uczyć pracy ze światłem. I fotoszopa, wracam do niego pomału choć ostatnio miałam wielkiego focha na ten program. Teraz widzę promyk nadziei na to, że się polubimy. Mobilny Internet na oglądanie tutoriali na YT nie pozwala, ale mam płytkę z kilkoma fajnymi trikami, resztę spróbuję ogarnąć z opisówek... Zawzięłam się, w końcu to grafika była kiedyś moim marzeniem i dla niej poszłam do technikum informatycznego. ;-)
Wracam też do moich 'ziółek', czyli picia skrzypu i pokrzywy. Nazbierałam trochę latem, naturalnych, trzeba wykorzystać. Po ostatniej kuracji włosy były w zdecydowanie lepszej kondycji, przerwę trzeba było zrobić żeby organizm nie przyzwyczaił się do tych składników odżywczych i teraz od nowa! Zwłaszcza że niedługo chyba fryzjer czeka, przydałoby się końcówki podciąć, ale zawsze trafiam na jakieś szalone fryzjerki dla których końcówki to 10-15cm... Zabiłabym! I dlatego odwlekam wizytę jak mogę... Muszę je jeszcze zmierzyć, tylko poszukam jak, bo jak widzę dziewczyny mają dużo krótsze niż ja, a centymetrów podają więcej... Chyba coś źle robię. ;o
No i to by było chyba na tyle pozytywów, choć w porównaniu do dołka po powrocie obecny humor mogłabym nazwać świetnym. Czasem tylko wieczorem psuje się... Ale i do tego się w końcu przyzwyczaję.

piątek, 16 stycznia 2015

Białe...

Nie, nie będzie o myszkach, ani tym bardziej o narkotykach popularnie określanych tym mianem. O czym więc? O...niciach! ;-)
No, może nie tak dokładnie o nich, bo czym sobie zasłużyła ta mała, biała szpulka na to, żeby całą notkę naskrobać? Ale od nici właśnie zaczyna się.
Już dawno, bo na początku listopada, podczas czekania na godzinę wyznaczoną w Urzędzie Pracy zrobiłam mały maraton po sklepach. Wpadło kilka potrzebnych rzeczy, mały prezencik mikołajkowy dla K., ale to, czego najbardziej szukałam to bawełniane nici. Miały być białe i to mój jedyny warunek.
Rundę zaczęłam od Biedronki, bo jest ostatnim sklepem w rzędzie, potem miałam się cofać w kierunku Urzędu i postoju busów. Nie nastawiałam się, że w tym akurat sklepie znajdę coś takiego jak nici, ale jednak zawsze warto sprawdzić, czy są jakieś nowe książki w atrakcyjnych cenach. ;-)
Następnie dwa budynki to delikatesy, skąd wyszłam z pustymi rękoma, bo niby działy takie mają, ale o niciach nikt nie słyszał. Dwie hurtownie, w jednej owszem, nici mieli, wszystkie kolory tęczy, ale białych niestety nie. Moje poszukiwania nie zakończyły się również w starym chińskim markecie, ani w sklepie z serii 'wszystko po 4zł', gdzie białe nici owszem, były, ale ta szpulka jakaś taka mała się wydawała, w dodatku w komplecie z innymi kolorami, a tych na razie nie potrzebowałam. Zrezygnowałam więc, bo jeszcze trzy sklepy przede mną, znajdę na pewno - myślę i wychodząc dziękuję za pomoc. Wybredny klient ze mnie, wiem. ;-)
Pani z pierwszego poinformowała mnie, że owszem, muliny to ona ma, bo na bransoletki dużo osób kupuje, ale nici to zupełnie nie jej bajka, wysyła mnie to sklepu z firankami, zapewnia, że tam będą mieć. I tak miałam tam zajrzeć, bo po drodze, podchodzę więc do drzwi, a tam karteczka, zamknięte, przepraszamy.
Cóż, pozostaje odwiedzić kolejny chiński market. Zadziwia mnie fenomen tego sklepu, Takie małe miasteczko powiatowe, a tych chińczyków niedługo będzie więcej niż spożywczych, właśnie otworzyli trzeci sklep.
Wchodzę, zostawiam zakupy i biorę koszyk. Mijam kolejne półki, patrzę uważnie... Tyle ubrań, materiałów wszelkiego rodzaju, zestaw igieł wypatrzyłam, więc muszą tu gdzieś być i nici! Godzinę prawie tam spędziłam, nie znalazłam. Jako, że ten sklep to moja ostatnia szansa postanowiłam spytać jakiegoś pracownika. Pech chciał, że to godziny, w których kręci się tam najwięcej osób, więc nikt towaru nie układał, nie plątał się między półkami. Podeszłam do kasy, a tam chińczyk prawdziwy, z krwi, kości i skośnych oczu. Uśmiecha się od ucha do ucha, postanawiam więc spróbować szczęścia. Na pytanie, czy mógłby mi pomóc błyskawicznie wychodzi zza lady, uśmiecha się dalej, wiec pytam o te nieszczęsne białe nici.
Patrzy na mnie dziwnie, jakbym go spytała co najmniej o to, czy się ze mną umówi. Oczy takie duże zrobił i widać, że myśli intensywnie. Zniknął między półkami sprawdzając, czy idę za nim, poszłam więc. Zaprowadził mnie do działu z torbami, pokazuje białe, mówię, że nie o to mi chodziło. Idziemy dalej, mijamy spodnie, koszulki i bluzy, buty, koce i ręczniki. Wszystko w białych kolorach, ale nim się zatrzyma i zapyta kiwam głową, że to też nie o to chodzi. W końcu przystaje, widzę, że cały czerwony się robi, nerwowo zerka w stronę regału po prawej, a tam bielizna. Na szczęście nie miałam okazji powiedzieć czegokolwiek, bo w końcu pojawiła się inna sprzedawczyni, na szczęście Polka i szybko nici znalazła. I nie zgadniecie...taaak, nie było białych. Wzięłam więc kremowe takie, w dodatku nie grubsze, bawełniane, a cieniutkie z poliestru. No bo jak tu nie wziąć, skoro miły Chińczyk tak się namęczył, żeby dopasować do jakiegoś towaru słowo 'nici'?

Ale...po co w ogóle te nici?
Zaczęłam szydełkować! Pierwsze próby były na niciach czarnych, bo takich w domu mieliśmy najwięcej szpulek, poza tym jakby brudny pies wpadł do pokoju i porwał szpulkę w zęby a potem ułożył się na podłodze przytrzymując ją łapą... I tak zmieniłaby kolor. ;-)
W końcu postanowiłam zrobić coś większego, nie pruć po kilku centymetrach i okazało się, że w domu nici w kolorze białym owszem, są, ale stare i przebarwione od słońca. Niestety nowych kupić się nie udało, bo te kremowe, które dostałam strasznie ślizgały się po szydełku... Cóż, pewnie kiedyś jeszcze je wykorzystam, ale to jak będę 'level wyżej' w tych robótkach. ;-)
Wzięłam w końcu te stare, trzeba kuć żelazo póki gorące, bo jeszcze by mi chęci na tworzenie przeszły i co wtedy? I tak w kilka wieczorów powstało moje pierwsze dzieło, którego zdjęcie dodaję Wam niżej.
Mam nadzieję, że wkrótce będą kolejne, z mniejszą ilością błędów (których na szczęście na zdjęciu aż tak nie widać, choć spostrzegawcze oko jakiejś szydełkomaniaczki pewnie by je dostrzegło).
Co myślicie?:-)





Tak to jest, kiedy pisze się posty w przypływie jakiejś dziwnej weny, potem kilkanaście czeka na dodanie w kopiach roboczych a niektóre z nich stają się niezbyt aktualne.
Od czasu napisania tego posta zrobiłam już kilka mniejszych, większych, bardziej lub mniej udanych rzeczy. Pokażę je pewnie niedługo, na razie niezbyt mam głowę do fotografowania, więc zostawię z tym jednym zdjęciem. Chciałam się oderwać od tematu kopalń, a tu krzyczą, że z Zabrza transmisja. Włączyłam, no bo jak by inaczej? I po chwili wypatrzyłam! Zresztą jak można nie wypatrzyć, skoro serce podpowiada i oczy automatycznie wędrują w to jedno miejsce, nigdzie indziej... Kilka sekund i obraz zniknął, prezenter powiedział swoje, gdy znów wrócili do transmisji jego nie było... A dla tęskniącego serca każda chwila jest cenna.
Wracam do moich nici, bo serce czeka, a mam zaledwie malutką jego część. W końcu trzeba się czymś zająć.
A zaraz mecz!

środa, 14 stycznia 2015

Trochę żalu... I LBA.

Ostrzegam: będzie przydługo i marudnie. Przynajmniej w pierwszej części. Ale jak nie chcecie czytać to idźcie od razu do LBA, wybaczam.

Dlaczego tak jest? Czemu akurat kilka dni po tym, jak planowaliśmy wielkie zmiany na ten 2015 rok, wreszcie naprawdę wspólne życie, mieszkanie, a nie spotkania na kilkanaście dni raz na jakiś czas...czemu właśnie kilka dni po tym pięknym wieczorze pełnym marzeń musieliśmy dowiedzieć się, że jego kopalnia idzie do zamknięcia?  Wszystko się posypało, znów odkładamy szukanie mieszkania na nie wiadomo kiedy, bo nic teraz nie jest pewne finansowo, zwłaszcza, że nie wiadomo jak szybko i ja znalazłabym tam pracę.
Zaczęły się strajki, walka o miejsca pracy a ja...oczywiście musiałam wracać do domu. Wiem, że właśnie teraz powinnam tam być. Nie w te dni, kiedy siedzimy razem przed telewizorem oglądając bajki czy spacerujemy bo ma wolne, tylko dokładnie teraz, kiedy wraca z pracy gdzie strajki odbywają się na powierzchni i pod ziemią, gdy przynosi nowe wiadomości i chciałby o nich porozmawiać czy tylko zwyczajnie przytulić się i poczuć, że ktoś jest, że wspiera i nie odejdzie kiedy jest źle.
Tak zrobiłaby każda zakochana dziewczyna. Ja też. Ale wróciłam, bo fochy jakieś i ch*j wie co jeszcze. Jak zwykle zresztą. To jest tak ciężko zrozumieć? Najwidoczniej tak, skoro ponad dwa lata minęły już, a dalej prawie nic nie zmieniło się w kwestii tych wyjazdów.
Leżę teraz w łóżku i walczę z bezsennością i bezczynnością. A dokładniej mówiĄc próbuję wykorzystać bezsenność do zmotywowania się do działania. W końcu trzeba ruszyć tyłek, no nie?
Ile można przewracać się z boku na bok z myślą, że leżąc tak powinnam czuć ciepło jego pleców do których tak uwielbiam się przytulać, a jego silna dłoń ściskałaby właśnie moją tak, jak zawsze na dobranoc. Nie zasnę dziś ze świadomością, że pewnie znów obudzę się pierwsza, bo tak tam cicho i spokojnie, że wystarczy kilka godzin snu żebym wstała wypoczęta i bez bólu głowy od głośnego telewizora i migających po ścianach cieni. Lubię ten moment, kiedy leży obok, śpi jeszcze, a ja mogę na to patrzeć i wiem, że mi nie ucieknie już nigdy; zaraz obudzi się i zaspany zapyta która godzina, czy już wstajemy. Długo nie będzie takiego poranka...
Choć jest ze mną, w myślach, sercu. Kiedy sen wreszcie przychodzi zamykam oczy i czuję to ciepło, tą dłoń. Tyle, że nie odwróci się zaraz i nie powie z tym swoim czarującym uśmiechem żebym nie płakała, bo znów będzie miał mokrą koszulkę. Nie zacznie łaskotać żeby odgonić zły humor.
Piąta noc, a ja nie mogę się przyzwyczaić.
Tak, umieram. Zawsze mnie wkurzały wpisy dziewczyn w których te wypisują swoją tęsknotę i umieranie bo nie widziały się z drugą połówką dwa dni czy tydzień a spotkanie dopiero jutro!
Tak, też umieram kiedy nie widzę go pięć dni. Umieram, kiedy jeszcze widzę go przez szybę autobusu, a nie mogę już dotknąć, pocałować. Tyle, że ja umierać będę jeszcze długo. Wiem, że z czasem będzie trochę łatwiej, ale jednak te prawdopodobne pół roku potrafi dobić.
I niby chciałabym, żeby z tym stażem się udało, ale z drugiej strony staż to brak wolnych dni i właśnie brak spotkań. Może wytrzymam do wiosny, zrobi się cieplej i on przyjedzie...jeśli nie zamkną kopalni i nie pójdzie do nowej, bo wiadomo, że na początku ciężko o urlop i trzeba się pokazać z jak najlepszej strony.
A miało być tak pięknie... Wiem, że w końcu się ułoży i że będzie to ten 2015, nasz rok. Muszę otrzeć łzy i się pozbierać, bo jak tak dalej pójdzie to kolejny mój blog umrze. Zawsze to się tak kończyło - gorszy humor, bałagan w komentarzach - niepoodpisywane, rzadkie wpisy, blogowi znajomi nie poodwiedzani... Brak chęci do powrotu i w końcu wszystkie wpisy znikały przy użyciu magicznego klawisza delete.
Muszę się w końcu ogarnąć, poodpisywać. Blogspot zrobił mi niespodziankę i mogę komentować jako zalogowana na konto Google z telefonu, ale z odpisywaniem dalej nie wiedzieć czemu mam problem, nie zawsze okienko się wyświetla... Na innych blogach trochę lepiej, choć czasem zjada mi komentarze a czasem dodaje podwójnie.... Za to znów z bloog.pl coś nie tak, bo telefonowo nie mogę komentować w tym serwisie, a jest kilka osób, które bym chętniej i częściej odwiedzała tam. Jak nie jedno, to drugie. :/
Jednak nie chcę, żeby to miejsce to była moja kolejna blogowa porażka. W końcu robię to, co lubię - piszę. I walczę z powtórzeniami i przydługimi zdaniami, które z uporem podkreślała mi polonistka przez całe cztery lata technikum na wypracowaniach klasowych i które nigdy nie pozwoliły mi dostać tej wymarzonej, jedynej w klasie piątki na koniec roku.
Mam swoje miejsce i poznałam ludzi, do których warto wchodzić nawet, jeśli notki czytać muszę po kilka razy bo mój mózg wysyła tylko sygnały olej to wszystko, bez niego i tak to bez sensu, a żadnych danych przeczytanych przyjąć i zrozumieć nie chce.
A żeby nie zanudzić i nie za-marudzić Was na śmierć zapraszam na tę przyjemniejszą część, czyli nominacje LBA.


Pierwsza, od prophecy.bloog.pl czeka na mnie już od świąt! 

1. Gdybyś mogła cofnąć czas co byś zmieniła?
Pewnie wzięłabym (pożyczyła, ale już widzę jak pozwolił by mi oddać!) pieniądze na początek studiów od K. Może akurat by się udało, szybko znalazłabym pracę i jakiś mały pokoik i mogłabym sobie robić zaocznie to BHP, informatykę na mechanicznym czy tam cokolwiek innego... Wtedy broniłam się przed tym ile się dało, bo bo jak to, niecały rok razem a on chce mi pomóc w taki sposób? Wiem jak ciężko na to pracował i nie umiałam się zgodzić, zwłaszcza, że jak wspomniałam zwrotu pewnie by nie przyjął. Szybko zmieniałam temat kiedy znów zaczynał rozmowę o tym albo zwyczajnie strzelałam focha żeby mi w  końcu dał spokój i uparcie powtarzałam że chcę jego, a nie jego pieniędzy. Poza tym jestem typem, który wolałby sam zarobić a nie brać od kogoś, zwłaszcza od chłopaka, z którym dopiero co się związałam. Teraz wiem, że miał rację, bo to, co wtedy się zaczęło dalej trwa, a my nawet jeśli nie mieszkalibyśmy już razem to przynajmniej bylibyśmy w tym samym, albo sąsiednich miastach. Jak to przeczyta to mi pewnie tyłek przetrzepie za tamten upór. 


2.Dokończ zdanie. Lubię gdy...
Co bym nie myślała i jak się nie starała ten post jednak będzie monotematyczny. Lubię, gdy On jest obok.


3.Każdy kocha święta. A jakie jest Twoje ulubione?
Chyba Barbórka, choć nie jest tak do końca moim świętem, tylko mojego Mężczyzny... Czekam na nie co roku, na dzień, kiedy znów założy mundur i będziemy szli do kościoła na mszę, posłuchamy orkiestry górniczej.

4.Czy boisz się samotności?
Lubię, a czasami wręcz potrzebuję. Jednak boję się tej samotności która zawitała by na długo gdyby jego zabrakło... Ale dość złych myśli na dziś!

5.Jaki jest Twój najlepszy przyjaciel/najlepsza przyjaciółka?
Wiem, że jestem monotematyczna, ale mój Mężczyzna. W końcu trwały związek trzeba budować na przyjaźni, zaufaniu. I z czystym sercem mogę powiedzieć, że K. jest moim przyjacielem. Oprócz tego taki jeden Wredniak, ale nie będę o nim pisać bo jeszcze mi gwiazdorzyć zacznie. ;-)

6.Co sądzisz o dzisiejszej młodzieży?
O tej dobrej, normalnej części - niech ich będzie jak najwięcej. A ci wszyscy, którzy całe dnie spędzają na grach czy zwyczajnie w Internecie, nie mają innych zainteresowań, znajomości... Ci, dla których wyznacznikiem popularności jest metka jak najdroższej firmy, najszybszy samochód, dziewczyna z największymi cyckami, panny sprzedające się za kolejne kosmetyki... Ogarnijcie się, bo stracicie najlepsze lata!;-)

7.Wolisz film czy książkę? Dlaczego?
Zdecydowanie książki. Filmów prawie wcale nie oglądam, a jak już się zdarzy z K., to i tak co chwilę słyszę  Kochanie śpisz? Kochanie, nie śpij.
Książki rozwijają wyobraźnię, w filmie jest kawałek historii stąd dotąd, a czytając zawsze można dopisać sobie swoje trzy grosze, zobaczyć coś inaczej niż widzi to reżyser.

8.Czy wg Ciebie możliwa jest przyjaźń damsko-męska?
Oczywiście, że jest możliwa i od kilku lat się o tym przekonuję. Już chyba o tym tu pisałam. A jeśli nie i wpis czeka w roboczych, to wkrótce się pojawi. :)

9.Twój sposób na tremę i/lub stres?
Napisałabym, że czekolada, a tyłek rośnie... ale generalnie się nie stresuję, kilka lat występów w szkole mnie skutecznie oduczyło.

10.Każdy powinien mieć zasady, a jakie są Twoje? Wymień co najmniej kilka z nich.
* zawsze walczyć do końca o swoją miłość - żyjemy w czasach, gdzie zepsute rzeczy się wyrzuca i zastępuje nowymi a zniszczony związek szybko kończy i umawia się na kolejne randki. Nie ze mną te numery, porafię docenić to, jakie szczęscie mnie spotkało i łatwo go nie oddam;
* szczerość jest najważniejsza - zdrowej relacji nie można budować na kłamstwach, nawet najmniejszych;
* nawet, gdy możliwości są ograniczone walcz o swoje marzenia - wiadomo, że jak jest trudniej, to droga do celu zajmie więcej czasu, ale nawet jak się nie uda to jest poczucie, że zrobiło się wszystko żeby osiągnąć cel, a nie siedziało bezczynnie.

11.Czy nie bałabyś się i zaryzykowałabyś na przykład swoje zdrowie, by uratować drugiego człowieka?
Jeśli chodziłoby o te najbliższe osoby, to mogłabym nawet życie oddać.






A drugą, od Amelii znalazłam wczoraj. ;-)

1. Jakie jest najlepsze wspomnienie minionego roku?

Urodzinowa wycieczka do Palmiarni miejskiej w Gliwicach. Mieliśmy się tam wybrać już daaawno temu, ale dopiero w czerwcu ubiegłego roku się udało. Bardzo fajnie tam jest, masa zdjęć, przeróżne gatunki roślin i zwierząt, kaktusy! No i dzięki temu wyjazdowi zakochałam się w świnkach morskich. :)

2. Co myślisz o osobach, które się okaleczają?

Temat rzeka, zwłaszcza dla kogoś, kto miał z tym jakąś tam styczność. Wszystkim pozerom, czyli ludziom, którzy się tną tylko po to żeby kropelka krwi poleciała, a potem latają i każdemu pod nos drobną rankę pokazują sama bym tę żyletkę czy co tam mają pod ręką zabrała, złapała za nadgarstek i przecięła porządnie kilka razy. Jak ciąć, to ciąć! Chcieli być przez to popularni, to będą.
A jeśli ktoś sięga po ostre przedmioty bo ma jakieś problemy... Chciałabym pomóc, ale nie oszukujmy się, do każdego na świecie nie dotrę. Najważniejsze jest wsparcie, jeśli nie specjalisty, bo wstyd, to choć bliskich osób. Jeśli mamy do kogoś naprawdę zaufanie, to wyznanie prawdy niczego nie zmieni, może tylko pomóc. Razem łatwiej!

3. Czy uważasz siebie za osobę, która ma w sobie coś z egoisty?
Raczej nie. Zresztą mój Górnik ciągle gada, żebym przestała w końcu myśleć o innych, a zaczęła o sobie.

4. Opisz swoje ulubione miejsce we Wrzechświecie.

Moje, a raczej Nasze! wspólne mieszkanie. Pewnie niewielkie, dwa pokoje... Pierwszy, dla dzieci, jeszcze bez wyraźnych kolorowych akcentów i zabawek. Drugi... z jakąś fajną fototapetą, może z kopalni, kiedyś o tym rozmawialiśmy. Wygodne łózko i porządne głośniki, bo kto to widział słuchać cicho Comy czy Iron Maiden. ;-) Kuchnia z dobrym piekarnikiem i dużym oknem, żeby posadzone w doniczkach zioła miały wystarczająco dużo światła. Jeszcze go nie ma, i może nawet takie nie być... Ale najważniejsze, że my tam będziemy.:)

5. Chciałabyś zrobić coś dla ludzkości?
Pojechać do Warszawy, zgłosić do sejmu projekt ustawy mówiącej, że od tej pory głosuje się na konkretną osobę, a nie na partię, oraz że obecni posłowie kandydować już nie mogą. A potem przystawiając każdemu po kolei do ciała... no, niech będzie AK47, dobry sprzęt ;-) dopilnować, żeby ustawa ta obowiązkowo przeszła. I wszystkie świnki będą musiały pożegnać się z korytkiem. :)
A tak serio, to oddaję krew, zarejestrowałam się jako dawca szpiku... Może nie ludzkości, ale jakiejś jednostce pomogę. :)

6. Czy powiedziałaś kiedyś coś, przez co czułaś do siebie wstręt?
Raczej, że nie powiedziałam czegoś. Był sobie kiedyś taki kibic Falubazu, który nabił rodzicom dość spory rachunek na telefon bo nie powiedziałam mu wprost, że mam telefon w innej sieci niż on. Teoretycznie powinien się domyślić, bo odpisywałam na jego drugi numer, żeby mieć pakiet na sieć i tak mu mówiłam, kiedy pytał czemu dokładam sobie roboty ze zmianą numeru przy odpowiedzi, a że nie skojarzył... Długo mi się za to zbierało, i miałam jakieś tam poczucie winy, bo sam musiał zapłacić za karnet na sezon, który zawsze dostawiał... Ale może nie powinnam się czuć winna skoro jest niedomyślny?

7. Masz jakiś sekret, który skrupulatnie ukrywasz?

Oczywiście, chyba każdy taki ma. :)

8. Co uważasz za najgorszy wynalazek XXI wieku?

Świat wirtualny. Może i ułatwia życie, ale z drugiej strony jak komuś nie chce się wyjść pogadać czy przejść 100m żeby kogoś o coś zapytać, bo lepiej na fejsie napisać czy popisać na czacie z losowym użytkownikiem zamiast spotkać się z dawnymi znajomymi, to coś już jest nie tak. A z pewnością coraz więcej takich osób jest.

9. Czy kiedykolwiek myślałaś, że mogłabyś być kimś innym gdyby nie coś, co się wydarzyło?

Gdyby nie mój pierwszy chłopak pewne sprawy w moim życiu potoczyły by się pewnie zupełnie inaczej... Kiedyś było mi z tym strasznie źle, ale gdyby nie te wydarzenia sprzed kilku lat, to pewnie nie byłabym teraz z moim Górnikiem. :)

10. Uważasz, że byłaś dziwnym dzieckiem?
Dużo czytałam, lubiłam klocki lego i puzzle... Czy to takie dziwne? Jedyną rzeczą, która może wydawać się dziwna to fakt, że zawsze jak szliśmy do sklepu i siostry wybierały co chcą słodkiego, mama pytała co ja chcę, a nie chciałam nigdy nic. ;-)

11. Na jaką czynność szkoda Ci najbardziej czasu?
Nie wykonuję jej, ale jak patrzę co inne robią to muszę napisać. Szkoda mi czasu na codzienne tapetowanie się. ;-) Pamiętam jak jeszcze jeździłam autobusem do szkoły, musieliśmy być na przystanku o 6:20. Wstawałam sporo wcześniej żeby się ogarnąć, wiadomo, umyć, zjeść, a i tak na tą 6:10 i wyjście z domu nie zawsze byłam gotowa. I to nie kwestia złej organizacji, bo każdą minutę wykorzystywałam na 100%. ;) A wsiadając do autobusu jak się patrzyło wszystkie dziewczyny wymalowane, i to nie, że same oczy delikatnie i koniec... Zawsze się zastanawiałam o której musiały wstawać.


Starą tradycją - i żeby nie przedłużać - nie nominuję nikogo.
I chyba powinnam jakiś plik z medalem tu dodać dla tych, którzy dobrnęli do końca.

piątek, 9 stycznia 2015

Uśmiech przez łzy.

Pierwszy wpis w nowym roku...od czego by tu zacząć?
Może krótko o mojej chwilowej nieobecności. Nie, nie zaginęłam nigdzie w najciemniejszych czeluściach Internetu, nie postanowiłam także kolejny raz zrezygnować z prowadzenia bloga. Gdzie więc mnie wcięło? Sylwester się przedłużył. Ale od początku.
Od powrotu z Barbórki na początku grudnia codziennie zbierałam się jakby to powiedzieć, że mam zamiar jechać na Śląsk również na Sylwestra. Okazja nadarzyła się dopiero dwa dni przed planowanym wyjazdem, ale najważniejsze, że w ogóle się udało. Jest, jadę!
Zrezygnowałam z busa z Kazimierzy, w końcu skoro zlikwidowali mi bezpośrednie połączenie do Katowic przez co i tak musiałabym się przesiadać w Krakowie, to dlaczego mam stać na dworcu ponad godzinę i marznąć, skoro mogę jechać z przystanku, który jest dużo bliżej?
Wsiadłam, ludzi pełno. Poświąteczny wtorek, gdzie oni wszyscy jadą? Do Krakowa, wiem, wiem. Tylko po co?
Znalazłam miejsce prawie na samym tyle. I dobrze, bo nie musiałam oglądać tych min ludzi starszych (taa, o pięć lat co najwyżej) albo z większymi bagażami, z których można wyczytać ta to siedzi, a ja muszę stać.
Dojechałam bez większych problemów, choć autobus z pewnością swoje lata miał, skrzypiało, trzeszczało, a przede wszystkim wiało. Szybka przesiadka na dworcu w Krakowie i czekamy na przystanek Katowice! Żeby było zabawniej, to te busy nigdy nie zatrzymują się tam, gdzie napisane jest, że powinny zatrzymać się. Co myślę, że przecież  ostatnio już szłam tą ulicą czy z tego przystanku i nie będę musiała błądzić, to znów gdzieś indziej trzeba się zbierać do wysiadki i kolejny raz pytać o drogę na PKP.
Koleje śląskie również postanowiły mnie nie rozpieszczać. Jako, że w Zabrzu wysiadałam tylko raz, to liczyłam na jeden z tych nowszych pociągów, w którym można by było na tablicy multimedialnej śledzić trasę i kolejne przystanki. Za każdym razem jadąc do K., czy wracając do domu jechaliśmy właśnie takimi pociągami, a tu klops! Podjechał jakiś stary, z przedziałami jeszcze... Trzeba było liczyć na swoją pamięć i na szczęście udało się dojrzeć z daleka tabliczkę z napisem Zabrze.
Zadowolona podreptałam na przystanek autobusu miejskiego, miałam kilkanaście minut do odjazdu i w duchu liczyłam, że K. jednak zdąży wyjechać z porannej zmiany i dołączy do mnie w autobusie. Ostatecznie skończyło się na tym, że wysiadłam pod jego kopalnią.
Kilkunastu facetów popijających piwo pod barem, patrzyli się jakby jakieś ufo zobaczyli. Naprawdę nigdy tam żadna baba nie wysiadała? Po chwili sms Dopiero wyszedłem, już raczej nie zdążę na ten autobus. To nic, przecież czekam na Ciebie kilka metrów dalej - ucieszyłam się. Jest, jest! W końcu mogę się przytulić. Niby tylko trzy tygodnie, ale jednak tęskniłam strasznie i dopiero teraz wiem, że tylko wmawiałam sobie, że nie zdążę zatęsknić, bo przecież wytrzymywaliśmy dużo więcej.
Wspólna droga do domu, obiad i przytulanki przed telewizorem. Tego mi było trzeba, takiej szarej normalności, która dzięki niemu nabiera barw.
Sylwester? Pewnie wykrakałam w poprzednim wpisie, ale do przewidzenia było, że bez spięcia się nie obejdzie. Nie wiem, czy tylko ja jestem tak dziwna, żeby zabraniać pić kilka chwil przed wyjściem na fajerwerki? Żeby to mała ilość była to nie byłoby problemu. Ale kilka kolejek pod rząd tuż przed północą, kiedy mamy wyjść z małymi dziećmi i zeszłoroczne rzucanie w nas petardami sprawiło, że moje nerwy nie wytrzymały. Wprawdzie nie trwało to długo, kilka minut zaledwie, ale zaraz po pierwszej wróciliśmy do domu. Ja po jednym piwie smakowym, a mój mężczyzna z potwornym kacem następnego dnia.
Oprócz tego spacery, zakupy, zdjęcia.
Podziwiam mojego mężczyznę, naprawdę. Mało kto wytrzymał by latanie ze mną po mieście kiedy wieje i sypie, albo stanie nad jeziorem przez kilkanaście minut, bo próbowałam zrobić z ręki ostre nocne zdjęcie. Wiem, daremny trud przy długim czasie, jednak w końcu udało nam się znaleźć ucięte drzewo na którym można było stabilnie oprzeć aparat i kilka nocnych ujęć jego miasta mam. Kolejny spacer, nad inne jezioro, wiatr, który sprawiał, że paluchy drętwiały a uszy przemarzały, ale zdjęcia są! Mój kochany!
Zakupy, najpierw jednego dnia, teoretycznie po kurtkę dla niego, w praktyce skończyły się butami dla mnie. Z nimi też ładne cyrki były, bo noszę 36, a mieli najmniejsze 37. Pomierzyłam, porozpaczałam, że za duże, przeciągnęłam go po jeszcze czterech innych sklepach z butami i jednak wróciliśmy po te pierwsze. Zimowe w końcu, ciepłe skarpetki założę i są akurat, a zakochałam się i innych nie chcę! Rzadko coś mi się podoba, więc trzeba korzystać z okazji. ;-)
Drugiego dnia zakupów kurtki też nie kupiliśmy, za to zakupy skończyły się na kosztowaniu dań kuchni orientalnej. Wybór był spory, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na sajgonki z jakimś mega pysznym sosem na który koniecznie będę musiała znaleźć przepis! A następnym razem koniecznie musimy znaleźć jakieś sushi!
Zleciało szybko te jedenaście dni. Właściwie miało być dziesięć i powrót w czwartek, ale autobus nie przyjechał.
Znaleźliśmy bus z Zabrza do Krakowa, żeby nie wstawać wcześnie rano i nie tracić kilku godzin na dojazd do Katowic. Znaleźliśmy przystanek, czekamy, czekamy... Jacyś ludzie też stoją, więc nie odjechał na pewno. Kwadrans po czasie jedna z kobiet zadzwoniła pod numer z rozkładu i dowiedziała się, że autobus z tej godziny odwołany, rozkład zmieniony przed kilkoma dniami i jeszcze nie zdążyli zaktualizować. Ok, rozumiem, że mogli nie porozwieszać nowych tabliczek, ale żeby na stronie internetowej nie poprawić? Przecież to kilka kliknięć. Następny po prawie czterech godzinach, za późno. Wróciliśmy do K., mamy dodatkowy wieczór dla siebie. Okazało się, że niepotrzebnie rozpłakałam się w środę wieczorem. Zamiast cieszyć się ostatnimi chwilami bliskości z moim mężczyzną rozkleiłam się zupełnie i nic nie było mnie w stanie uspokoić. Nie lubię się z nim rozstawać, a już na pewno nie cierpię tego kiedy nie wiem za ile znów się zobaczymy. Teraz nie dość, że problemy w kopalniach, strajki i pewnie odsunie się planowane na marzec szukanie mieszkania, to jest jeszcze jedna sprawa o której pisać jeszcze nie chcę, a przez którą możemy nie zobaczyć się aż pół roku... Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić i tej myśli w końcu udało się wycisnąć z moich oczu łzy kiedy żegnaliśmy się na przystanku, mimo, że obiecałam sobie, że po tej środowej histerii nie będzie już ani jednej łzy. Prawie się udało... Autobus do Krakowa prawie pusty, ten do mnie też, zaledwie kilka osób. Wysiadłam, chwilę poczekałam aż po mnie przyjadą, cóż, jestem w domu... Fochy, milczenie, zero jakiegokolwiek zainteresowania. Jak to jest, że teoretycznie najbliższe osoby potrafią tak dokopać? Łzy z którymi walczyłam dziś cały ranek same płynęły, nie mogłam ich powstrzymać. Wieczór będzie podobny, ten jak i kilka następnych. Jak tak dalej pójdzie to cały zapas słodyczy pochłonę od ręki, a jest tego niemało...
Mamy masę wspomnień, zdjęć, i plan awaryjny na mieszkanie, ale na to trzeba czasu. Patrzę w te jego niesamowicie piwne oczy i czarujący uśmiech na jednym ze zdjęć i wiem, że moje życie znów zacznie kręcić się wokół odliczania dni. Tylko do czego mam odliczać, skoro oboje tego nie wiemy?